Opowiadania

W poczekalni

O tej porze nocy ruch wewnątrz budynku stacyjnego był nikły. Mężczyzna w szarym ortalionowym płaszczu stał pośrodku równie szarej kamiennej posadzki i patrzył na żółto-czarno-czerwoną tablicę informacyjną, która niczym lśniąca mozaika rozciągała się pod sufitem. Jeszcze nie przywykł do nowego rozkładu. W prawej ręce trzymał czarną skórzaną torbę. Znajdowały się w niej papiery, które bezpośrednio łączyły się z pracą, jaką wykonywał i jaka w poważnym stopniu przesączała się do jego domowego, samotniczego życia. Był niskiego wzrostu. Nieuchronnie zbliżająca się pięćdziesiątka zdążyła już uwypuklić mu brzuch. Głowę miał stosunkowo dużą i okrągłą. Rzadkie rudawe włosy otaczały jego niewielką łysinę, która jakoś od wielu lat nie chciała się ani zwiększać, ani zmniejszać. Ponieważ oczy miał drobne i szare, o prawie niewidocznych brwiach i rzęsach, a wargi niemal stapiały mu się z chropawą skórą, zasadniczą cechą jego twarzy był nos – wielki, łagodnie zaokrąglony i pulchny. Ten nadmiernie charakterystyczny nos przyprawiał go od wczesnej młodości o mnóstwo osobistych kłopotów. Z czasem się do niego przyzwyczaił tak jak można się powierzchownie przyzwyczaić do własnego nazwiska, którego się nie znosi.

Wreszcie odczytał z tablicy poszukiwaną informację. Będzie musiał czekać długie trzy kwadranse, zanim wsiądzie do swojego pociągu. A na dworze wstrętna pogoda. Dżdżyste, przesycone mgłą powietrze lepiło się do twarzy. Odruchowo – ostatnio te odruchy okazywały się coraz bardziej celowe – spojrzał na swój stary niemiecki zegarek, podarunek od matki na osiemnaste urodziny. No tak. Znowu się spóźniał. Czemu dotąd nie kupił nowego? Spokojnie go wyregulował według zegara dworcowego i dziwnie miękkim krokiem skierował się do poczekalni.

Nie czuł się dobrze. Miał wrażenie, że wszystko porusza się w nim opornie i nieskładnie niczym w rozregulowanym mechanizmie. Być może kolejny gwałtowny spadek ciśnienia atmosferycznego rozstroił mu słabe krążenie. Zeszedł po krótkich, stromych schodach i znalazł się we wnętrzu, które proporcjami przypominało olbrzymie pudełko od zapałek. W wąskich okienkach pod niskim stropem czerniała noc. Dwie ćmy zaciekle latały przy jarzeniówkach. Strop wsparty był na kilku grubych kolumnach, między którymi stały długie, solidne, drewniane ławy. Zarówno kolumny jak i ściany były na całej powierzchni wyłożone prostokątnymi, białymi i niebieskimi, ceramicznymi płytkami. Te biało-niebieskie, szkliste, zimno połyskujące prostokąty kojarzyły mu się zawsze z czymś nieprzyjemnym i łączącym się z jakimiś martwymi, nieuchwytnymi, zaprzeszłymi wspomnieniami. Rozejrzał się po ławach i, jak mu się wówczas zdawało, nie dostrzegł nikogo. Usiadł tuż przy środkowej kolumnie, poprawił zagiętą połę płaszcza, a torbę położył obok siebie z prawej strony. Gdy tylko parę razy odetchnął głębiej i rozluźnił nogi, poczuł duszność i chłodny pot na czole. Poszerzył krawat, kołnierz koszuli i przez chwilę oddychał otwartymi ustami. Duszność minęła. Miesiąc temu był u lekarza. Nie bez satysfakcji przebadano jego klatkę piersiową. Typowy przypadek. Ofiara postępu cywilizacyjnego. Ma za wszelką cenę unikać stresów, ma zwiększyć ruch na świeżym powietrzu i do minimum ograniczyć wszelkie używki, a odżywiać się przede wszystkim warzywami i owocami. Plastycznie wyobraził sobie swoje serce poruszające się pod żebrami jak niewolnik z łańcuchami na nogach, ujrzał w wyobraźni ruch własnej krwi płynącej z trudem przez chorobliwie zwężone żyły i poczuł do tego wszystkiego obrzydzenie. Po diabła myśleć o swych wnętrznościach? Znowu poluzował krawat. Teraz mimowolnie wyłowił z pamięci dyrektora Guca, z którym łączyła go wieloletnia znajomość, a który niedawno zaskoczył wszystkich śmiertelnym zawałem. Miał wspaniały świecki pogrzeb. Schorowana żona i dwaj dorośli synowie stojący nad jego grobem mieli co prawda wilgotne oczy, ale na ich twarzach dominowało bolesne zdziwienie. Zresztą mniej lub bardziej zdumieni byli wszyscy obecni na cmentarzu. Przecież dyrektor Guc nie pił, nie palił, nigdy nie był zgryźliwy, przygnieciony kłopotami, a twarz miał zawsze rumianą, gładką... A na pewno on sam byłby najbardziej zdziwiony, gdyby się dowiedział, że niebawem umrze. Jednak z pewnością spodziewałby się, że zostanie pochowany w dyrektorskim granitowym grobowcu i że przyjdzie go pożegnać spory tłumek. Tutaj mężczyzna w szarym płaszczu zastanowił się nad tym, jak też mógłby wyglądać jego własny pogrzeb. Przyjdą znajomi, koledzy z pracy, zjawią się nieliczni krewni. Koledzy przyniosą chryzantemy, krewni kupią szeleszczący wieniec z plastikowymi liliami. Na szczęście, niedaleko mieszka łysiejąca kuzynka, która zajmie się trumną i wszystkim innym. Nie miał złudzeń. Tylko drobna część żegnających jego doczesne szczątki przyjdzie naprawdę ze względu na niego, aby się pożalić, że właśnie on umarł. Większość przybędzie przez wzgląd na siebie, żeby odnowić świadomość i wyżalić się, że nieodwołalnie, wcześniej czy później, każdy z nich znajdzie swój ciasny dół w ziemi. Może gdyby miał żonę, dzieci... Ale zawsze jakoś unikał bliższych znajomości z kobietami. Dlaczego? Chyba w głębi duszy się tego obawiał, czuł lęk przed odpowiedzialnością, rozczarowaniem... Mógłby jednak zaryzykować i zgodnie z pragnieniem matki założyć rodzinę. Chociażby po to lub przynajmniej po to, żeby miał kto stać najbliżej jego świeżego grobu i szczerze pochylać głowę. Ale czy to jest takie ważne? Najważniejsze, że będzie pochowany przy matce. Przywołał myślami obraz miejsca jej wiecznego spoczynku. Gliniasty kopczyk porośnięty rojnikiem i naznaczony drewnianym krzyżem. Gdy chował matkę, zarabiał nawet więcej niż obecnie i mocno postanowił, że jak najszybciej postawi jej granitowy pomnik. Z czasem to postanowienie nieco przybladło, z czasem przestało być mocne, jeszcze później zmieniło się w możliwość, wreszcie sama możliwość skurczyła się i znikła, a jedynie rojnik pokrył spękaną glinę... Zmarszczył czoło. Nikt mu już nie zrobi kamiennej płyty, więc najprawdopodobniej również nad nim rozplenią się takie same rozetki rojnika... O czym u diabła myśli? Czyżby od tej rozlazłej pogody zaczynał idiocieć? Potarł brwi i odetchnął głęboko, jakby się ocknął z męczącego snu. Zawsze uważał siebie za człowieka na tyle rozsądnego, by unikać zastanawiania się nad sprawami śmierci. Bo czyż takie rozmyślania dają jakieś logiczne rezultaty? Czy tego chcesz, czy nie, urwie się kiedyś twój film. Po cóż przejmować się nicością? A tym bardziej po co się martwić o wygląd własnego grobu? Minie kilkadziesiąt lat od pogrzebu i wśród twojego próchna spocznie nowa trumna z nowym nieboszczykiem. Zatem najrozsądniej ze spokojnym zniewoleniem albo z pogardą zaakceptować nieuchronność końca. Spróbował się uśmiechnąć do tego wniosku, ale tylko poczuł drażniące kropelki potu na czole i nosie. Otarł je wierzchem dłoni. Matka była katoliczką. Może lepiej byłoby mu wierzyć? Nigdy nie wyróżniał się jakąś poważną religijnością, a na studiach resztki czegoś w rodzaju wiary rozsypały się w nim zupełnie. Spojrzał na zegarek. Nie upłynęło jeszcze dziesięć minut, odkąd tu wszedł. Podrapał twardy naskórek kciuka i, aby wyprostować szyję, podniósł twarz. Wówczas dopiero spostrzegł z pewną ulgą, że nie jest sam pośród tych bezdusznie lapidarnych ław i wykafelkowanych powierzchni.

Blisko szklistej ściany siedziała kobieta w niebieskim swetrze i w niebieskich spodniach. Wydawała się tak zamyślona, że nikogo i niczego nie dostrzegała. Mogła mieć nie więcej niż czterdzieści lat. Na jej drobnej, śniadej twarzy mocno połyskiwały duże brązowe oczy o brwiach zaznaczonych delikatną, szlachetnie łamaną linią. Równie szlachetna linia cechowała wąski nos i wąskie czerwone wargi. Kąciki ust, jakby czymś obciążone, z lekka opadały, tworząc dwie pionowe fałdy. Matowe czarne włosy gęstymi loczkami przylegały do głowy. Zgięte w łokciach ręce trzymała na brzuchu. Maleńkie zmarszczki niby misterna siateczka okrywały jej długie palce. Zdawało mu się, a może tak było rzeczywiście, że jej tułów nieznacznie kiwa się do tyłu i do przodu, sztywny jak z drewna. Po chwili wydobyła z torebki chusteczkę i przyłożyła ją do twarzy. Plecy jej straciły swoją drewnianą sztywność, nieco się przygarbiły i zaczęły miękko drgać. Równocześnie dał się słyszeć słaby płacz. Nogi przysunęła bliżej siebie, ustawiając je trochę na ukos z równiutko ułożonymi stopami i kolanami.

Kiedy ostatnio jakaś kobieta płakała w jego obecności? Dokądkolwiek powędrował pamięcią, wszędzie napotykał dziwną pustkę. Dopiero w dwudziestokilkuletniej głębi przeszłości odnalazł dzień, w którym widział płaczącą matkę. To zdumiewające, że w jednym momencie może się odnaleźć zdarzenie, które – zdawałoby się – bezpowrotnie utonęło w niepamięci. Dokładnie przypomniał sobie, jak matka płakała. Siedziała na niskim stołeczku przy zlewie i starannie, niemal automatycznymi ruchami, obierała ziemniaki. Parokrotnie wchodził do kuchni i szperał w szufladzie z narzędziami, chociaż, prawdę powiedziawszy, nie miał nic do roboty. Ani razu nie podniosła oczu i ani razu nie otarła łez, które leniwie spływały wciąż tymi samymi mokrymi śladami po przedwcześnie starzejących się policzkach. O ile dobrze pamiętał, jak płakała, o tyle dość mgliście sobie przypominał powód jej płaczu. Był już wtedy mężczyzną i coraz gorzej rozumiał matkę, a raczej chciał jakoś mocniej zaznaczyć swoją niezależność. Tamtego dnia powiedział jej coś tak oschłego czy pogardliwego, że uderzyła go w twarz. Nigdy przedtem i nigdy potem tego nie zrobiła. Z jakimś dziwnym, smutnie-gorzkim wyrazem twarzy milczała do kolacji. On również się nie odzywał. Nazajutrz wszystko potoczyło się zwykłym, ciepłym i serdecznym trybem. Matka traktowała go nawet z większą serdecznością, ale wyczuwało się w tym już pewien smutnie-ironiczny dystans. Czasami, gdy zmęczony po pracy jadł obiad, głaskała jego sztywne i bardzo już wówczas rzadkie włosy. Dotyk ten był tak delikatny, iż wydawało się, że emanujące ciepłem palce jedynie przesuwają się nad jego głową, muskając gdzieniegdzie końce włosów. Zdumiał się, a po plecach przeszedł mu dreszcz. Oto znowu, po tylu latach zapomnienia, czuł przejmujące, bliskie ciepło matczynej ręki. Było to tak niezwykłe, jak gdyby morskie fale wyrzuciły na skaliste wybrzeże jakiś zupełnie nie uszkodzony element statku, który zatonął przed wiekami.

Znów spojrzał na zegarek. Czas najwyraźniej nie nadążał za jego myślami. Siedząca przy ścianie kobieta nadal cicho płakała, przykładając do twarzy pomiętą chusteczkę. Była jeszcze bardziej skulona i zgarbiona, lecz owo skulenie i zgarbienie było raczej wewnętrzne niż zewnętrzne, raczej wyczuwalne niż widzialne. Poczuł się nieswojo. Jakieś nieprzyjemne, swędzące przygnębienie wezbrało mu w gardle. Zawsze się irytował na widok płaczu i zupełnie nie umiał sobie z tym poradzić. A przecież starał się uchodzić za mężczyznę odpornego na wszelkie irytujące wzruszenia. Parę lat temu, gdy u jego sąsiadów było płaczliwe dziecko, omal nie dostał rozstroju nerwowego.

Rozejrzał się. W poczekalni nie było nikogo prócz niego i płaczącej kobiety. Wystarczyłaby obecność niewielkiej grupy ludzi, a zareagowałby z mniejszymi emocjami. Najchętniej by teraz wyszedł na peron, lecz nogi mu jakby zwiotczały od kolan w dół i po prostu nie mógł wstać. Może było to tylko złudzenie i podniósłby się, gdyby spróbował. A zresztą, po co ma już wychodzić na tą okropną wilgoć? Do przyjazdu jego pociągu zostało trochę czasu. Jednak wziął swoją torbę, położył ją sobie na kolanach, potarł szorstką dłonią, chwilę potrzymał i znowu odłożył. Z nowej paczki wyjął papierosa, obrócił nerwowo w palcach, zapalił i krótko się zaciągnął. Poczuł lekką ulgę. Urywany, matowy płacz był coraz ciszy, chwilami prawie zamierał jak gasnąca świeca, ale i tak zdawało mu się, że od tego płaczu nieznośnie faluje powietrze. Ponownie się zaciągnął. Kobieta gniotła zwiniętą chusteczkę w ręce, a jej gęste rzęsy zlepione łzami lśniły przy najmniejszych poruszeniach. Co go to wszystko obchodzi? Naprawdę powinien teraz odejść. Jakby na potwierdzenie, ochrypłym, metalicznym głosem odezwały się stacyjne głośniki zapowiadając jego pociąg. Natychmiast wyrzucił papierosa, zgniótł go butem i sięgnął po torbę. Jednak nadal jakoś nie potrafił ruszyć nogami i bezradnie siedział. A to co? Do poczekalni wszedł może ośmioletni chłopiec. Zarówno spod rękawów jego seledynowej kurtki, jak i spod nogawek granatowych spodni wyłaniały się skrawki bladobłękitnej piżamy. Od razu zwracał uwagę swoim podobieństwem do kobiety w niebieskim swetrze. Miał podobne, czarne, gęste loczki, podobnie śniadą cerę i podobnie, chociaż jeszcze dziecięco zaokrąglony, szlachetnie kształtny nos. Tylko brwi nad brązowymi oczami były u niego nakreślone grubiej i bardziej stanowczo. Kobieta siedziała tyłem do drzwi i nie zauważyła wejścia chłopca. Już nie płakała. Ściskała jedynie chusteczkę, której biel uwydatniała oliwkową barwę palców. Podbiegł ku niej od tyłu. Z dziecięcą naturalnością i łagodnością objął za szyję, przytulając się tak, że przylgnął policzkiem do jej policzka.

– Mamuś! Wiedziałem, że tu będziesz! – odezwał się radośnie i zarazem z jakąś poważną nutą. – Wiedziałem, że nigdy byś nas nie zostawiła – dodał i w mgnieniu oka przekręcił się na ławie, siadając równiutko przy boku kobiety.

– Ależ mnie wystraszył – westchnęła i zatopiła palce w jego gęstych loczkach.

– Nie mogłem wytrzymać. Musiałem do ciebie przyjść.

– Niemądry drań – rzekła z łagodnym wyrzutem. – Żeby w nocy wybiegać z łóżka na ulicę. A czułam, że nie śpisz...

– Wiem. To brzydko podsłuchiwać. Przytuliłem się do poduszki, nakryłem na głowę, ale nic nie pomogło – usprawiedliwiał się miękkim głosem. – Więc troszeczkę uchyliłem drzwi i słuchałem. I potem tak mi się zrobiło żal, że tak sama wyszłaś z domu...

– On nie zauważył, jak wychodziłeś?

– Wyszedłem cichutko. Tato był w swoim pokoju i nic nie widział.

– Niemądry, mały drań. Czy nie rozumiesz, jakie to nierozsądne? W nocy, w chłód i deszcz wyskakiwać z pościeli i wędrować przez miasto?

– Deszcz już dawno nie pada...

– Przyrzeknij, że więcej tego nie zrobisz.

– Jasne, mamo... Przebacz. Ale chcę o coś zapytać.

– O co? – uśmiechnęła się, widząc, jak w jego oczach mieszają się ze sobą dziecięca powaga, nieśmiałość, pokora, ufna śmiałość i tworzą niepowtarzalną, trochę śmieszną harmonię.

– Czy wy już naprawdę nie chcecie się zwyczajnie pogodzić? – rzekł smutnie.

W jakimś dziwnym, chwilowym skurczu lekko ściągnęła brwi, aż między nimi ukazała się zmarszczka.

– Chodźmy już do domu – powiedziała. – Zrobię ci gorące kakao i zaraz uśniesz.

– Mamuś... Tato nie jest taki zły. On cię kocha po swojemu. Wcale nie mówił prawdy, kiedy gadał tamte rzeczy.

– Jakiej prawdy? Pewnych spraw nie możesz jeszcze zrozumieć.

Podniosła się z ławy, w lewą rękę wzięła parasolkę i torebkę, a w prawą ujęła dłoń chłopca.

– Tato nie umie mówić wprost, że cię kocha, i czasem gniewa się, że tego nie rozumiesz – tłumaczył jeszcze, kiedy wychodzili z poczekalni.

Mężczyzna w szarym płaszczu posiedział chwilę w zupełnym bezruchu, z głową pochyloną z lekka na bok, wciąż jakby zasłuchany, po czym wyszedł ociężałym krokiem na zimny i wilgotny peron. W ostatnim momencie zdążył wsiąść do pociągu.

Cały następny wieczór zajmował się papierami, które przywiózł w torbie. Spocony garbił się przy solidnym, przedwojennym biurku, odziedziczonym po dziadku adwokacie, i skrupulatnie wypełniał, sprawdzał, poprawiał, skreślał... Nagle wypuścił z rąk papiery i ciężko spoczął na skrzypiącym oparciu krzesła. Zdjął swoje śmieszne, druciane okulary i dwoma palcami potarł zwilgotniałe oczy. Nie... to na pewno nie łzy. To do niego niepodobne.

Copyright © 2012– Ludwik Błyszczak