Opowiadania

Uśmiech Weroniki

Weronika była ładną dwudziestolatką. W dzieciństwie straciła wzrok. Szybko się z tym zżyła, co więcej, brak wzroku wydawał się jej czymś prawie naturalnym. Życie stara się wyrównywać wszelkie braki, dążąc do doskonałej równowagi. Dlatego pozostałe zmysły oraz pamięć przestrzenna rozwinęły się w niej w stopniu nieprzeciętnym. Dzięki temu poruszała się bardzo sprawnie i z jakimś miękkim, osobliwym wdziękiem. W jej dużych, zielononiebieskich oczach – mimo że nie dostrzegały światła – trudno było zauważyć jakiekolwiek oznaki kalectwa. Były one pełne młodzieńczego uroku i połyskujące odblaskami uczuć. Nigdy ich nie przykrywała czarnymi okularami.

Był maj. Po wielu pochmurnych i chłodnych dniach nadeszła słoneczna niedziela. Weronika włożyła błękitną sukienkę, turkusowe korale i poszła do parku na wiosenny spacer. Była z natury pogodna, ale wtedy, wśród tylu majowych drzew i kwiatów, czuła szczególną radość i lekkość. Radowała się miękkością wiatru, ciepłem słońca, cieszyła szumem młodych liści, ćwierkaniem wróbli, gwarem rozbawionych dzieci, poszczekiwaniem rozochoconych psów i brzęczeniem uszczęśliwionych owadów. Kolorowym rozświetleniem napełniały ją zapachy kwitnących ziół, bzów, kasztanowców i nagrzanych słońcem iglaków. Właśnie przy pachnącym jałowcu wybrała sobie pustą ławkę. Usiadła, poprawiła włosy, a białą laskę złożyła i położyła obok siebie. Nieporuszona, z dłońmi splecionym na lewym kolanie wychylającym się spod sukienki, jeszcze bardziej otworzyła się na całe to majowe szczęście ze wszystkimi jego powiewami, zapachami, odgłosami, i do szczęścia tego się uśmiechnęła, nie mogąc go odróżnić od własnego.

Tymczasem naprzeciwko niej, po drugiej stronie klombu obsadzonego niskimi różanecznikami, usiadł czterdziestoletni mężczyzna w szarej, wytartej marynarce. Podciągnięte nogawki uwydatniały spiczastość jego kolan i chudość goleni. Twarz miał przedwcześnie podstarzałą i zeszpeconą paroma bliznami, z których największa przecinała lewy policzek i wargi. Z lekka zgarbiony spoglądał wyblakłymi oczami na Weronikę, która – nie wiadomo czemu – patrzyła na niego z uśmiechem.

Niedawno wyszedł z więzienia. Właściwie było to wyjście donikąd, bo okazało się, że domu już nie miał. Poczuł się jak ktoś rzucony z jednej celi do drugiej, jeszcze gorszej, bezlitośnie obojętnej i już beznadziejnie samotnej. I oto zjawia się ta ubrana w błękit, młoda kobieta i mu się przygląda, a co najdziwniejsze, przygląda z uśmiechem. Dlaczego patrzy na niego? Dlaczego patrzy i się uśmiecha? Co sprawiło, że to ucieleśnienie wiosny spogląda akurat na niego i uśmiecha się bez jakiejkolwiek dwuznaczności, absolutnie bezinteresownie, naturalnie i promiennie? Co to wszystko znaczy? A może znaczy po prostu to, co widać – bezinteresowność?

Przez parę chwil bezradnie zdumionym spojrzeniem chłonął uśmiechniętą, błękitną postać. Sam się w końcu uśmiechnął, wstał i szybkim krokiem podszedł do Weroniki. Nim zdołała zareagować, dotknął palcami jej łokcia i odezwał się przytłumionym ze wzruszenia głosem:

– Nawet pani nie wie, ile dla mnie zrobiła i jak bardzo jestem pani wdzięczny!.. Proszę nic nie mówić.

Odwrócił się i pospiesznie odszedł, wycierając dłonią łzy.

Copyright © 2012– Ludwik Błyszczak