Opowiadania

Srebrna papierośnica

Miasteczko, w którym mieszkam i pracuję, należy do typowo prowincjonalnych, spokojnych i przytulnych. Od prawie dwudziestu lat uczę matematyki w tutejszym liceum. Łatwo nawiązuję dobry kontakt z młodzieżą i potrafię swoim niezbyt romantycznym przedmiotem zainteresować największych romantyków. Przed paru laty jedna z moich najlepszych klas maturalnych podarowała mi na pamiątkę papierośnicę – wspaniałą, srebrną, z wytłoczonym, fantazyjnym wzorem. Byłem całkowicie zaskoczony, bo nigdy nikogo nie zachęcałem do palenia i zawsze starałem się nie ujawniać zbytnio swojej zależności od papierosów. Któż by przypuszczał, że ten upominek złączy mnie z pewnym osobliwym zdarzeniem...

Jak w każdym mieście i miasteczku, tak i w tym mieszkają ludzie-odmieńcy, ludzie-dziwacy, którzy z rozmaitych powodów nie godzą się ze zwyczajnym miejskim życiem, którzy, niczym ślimak w muszli, zasklepiają się we własnym, tajemniczym świecie i których często uważa się za psychicznie chorych.

Do ludzi takich zalicza się Leokadia.

Mieszka w obdrapanej kamienicy niedaleko kościółka świętego Józefa. W młodości była, jak słyszałem, całkiem normalną i ładną kobietą. Duchowa odmienność zaczęła się w niej rozwijać podobno od czasu, gdy jej męża znaleziono martwego pod kolejowymi mostami za miastem. Dla otoczenia nie jest bardzo uciążliwa, dlatego szpital bierze ją pod opiekę sporadycznie i to zwykle na krótko. Jej wątła postać o dużych, mocno połyskujących oczach i orlim nosie jest tak powszechnie znana, że zdaje się zlewać z szarością bloków i ulic. Niemal każdego dnia, nie przejmując się letnim skwarem, ulewą czy grudniową śnieżycą, powolnym, drobnym krokiem, pełna tajemniczego zamyślenia, przemierza miasto wzdłuż i wszerz. Patrzy przeważnie na ziemię u swoich rozlatujących się kapci. Zazwyczaj trzyma kij i maca nim chodniki i uliczne żywopłoty. Od czasu do czasu pochyla się, podnosi jakiś papierek lub szkiełko, uważnie je ogląda i z namaszczeniem wkłada do ortalionowej torby. Czasem mruczy coś sennie albo śpiewa cicho na jednostajną, smętną nutę. Chyba raz tylko widziałem ją pogrążoną w dziwacznym podnieceniu. Stała wtedy na rogu Targowej i groźnie przeklinała, wymachując kijem.

Kilka dni temu poszedłem do fryzjera. Od dawna korzystam z usług Walentego Budyniaka. To sympatycznie gadatliwy i nierzadko podpity człowieczek, zupełnie jakby jakimś cudem przeniesiony tu z dziewiętnastowiecznej Galicji, ale strzyże i goli znakomicie. Kiedy stanąłem pod staroświeckim szyldem, na zamkniętych drzwiach wisiała kartka z krzywym, zielonym napisem: Z powodu załatwiania nagłych spraw rodzinnych jestem nieobecny. Wrócę o godzinie trzynastej. Przepraszam. Walenty Budyniak. Uśmiechnąłem się, wyobrażając sobie, że zapewne teraz Budyniak uspokaja swoją żonę, znaną hipochondryczkę, i postanowiłem zaczekać na pobliskim skwerze.

Usiadłem na ławce przy klombie obramowanym niskim murkiem i obsadzonym różami. Ostre czerwcowe słońce zapalało srebrne błyski w wysokich koronach wierzb i topoli. Pachniało jaśminem i nagrzanym żywotnikiem. Sąsiednią ławkę zajmowała młoda kobieta i delikatnie kołysała wózkiem, w którym pulchne rączki niemowlęcia wydawały się chwytać coś niewidzialnego. Za nią rozsiadły się dwie otyłe panie, gawędząc ze sobą i robiąc na drutach. Na skraju dalszej ławki sztywno siedział chudy starszy pan z kozią bródką. Najdalej siedziała para zakochanych. Chłopak szeptał dziewczynie jakieś czułe słówka. Być może rozwijał przed nią plany ich wspólnej przyszłości, tak jak pająk rozwija lepką nić. A po drugiej stronie klombu troje dzieci bawiło się dużą kolorową piłką.

Otworzyłem gazetę i zagłębiłem się w lekturze. Przewracając stronę, mimowolnie podniosłem oczy i ujrzałem przygarbioną sylwetkę Leokadii. W szarym, przydługim, poprzecieranym płaszczu wolno przesuwała się między drzewami i krzewami, co chwila odginając ich gałązki. Gdy już się zdawało, że opuści skwer, jakoś mechanicznie zawracała, żeby ponownie, niby szukający czegoś żuraw, stąpać po zaniedbanym trawniku.

Wróciłem do czytania artykułu, który zaskakiwał oryginalnym podejściem do ogólnie znanego problemu. Nie odrywając wzroku od gazety, sięgnąłem po papierośnicę. Jedną ręką wyjąłem z niej papierosa, pstryknąłem zapalniczką i już wdychałem porcje gorącego dymu. Mimo że artykuł całkowicie zajął moją uwagę, wyczuwałem jakimś szóstym, natrętnym zmysłem, iż odkąd w moim ręku znalazła się papierośnica, ktoś mi się przypatruje. Nie wytrzymałem i spojrzałem przed siebie. Parę kroków ode mnie stała Leokadia. W jej dużych, zalanych łzami, utkwionych we mnie oczach prawie dziecinne uszczęśliwienie mieszało się z wdzięcznością oraz z czymś głęboko bolesnym, a na chudej, wyciągniętej szyi drżały wszystkie zgrubiałe żyłki i ścięgna. W tym, że oto ni stąd, ni zowąd znalazła się przede mną i przyglądała mi się w ten przejmujący sposób było coś tak niezwykłego, wręcz niesamowitego, iż poczułem się nieswojo i omal nie upuściłem papierosa. Jakby odpowiadając na moje zdumienie, zbliżyła się, uklękła, ujęła mnie za rękę i czule ją pocałowała. Patrzyli na to wszyscy obecni na skwerze, nawet dzieci zapomniały o piłce. Tylko pan z kozią bródką spojrzał z chłodnym niesmakiem, wstał szybko i odszedł sztywnym krokiem. Co gorsza, byłem jak sparaliżowany, nie mogąc wydobyć głosu ze ściśniętego gardła. Tymczasem Leokadia wsunęła drżącą dłoń pod moją marynarkę, wyjęła papierośnicę i zaczęła pomału wyciągać z niej papierosy, układając je z namaszczeniem w równym szeregu na ławce. Jednocześnie mówiła cichym, po części zatroskanym, po części śpiewnym głosem:

„Znaleźliście pod stadionem? Bogu dzięki. Dobrze, że chociaż znalazła się ta papierośnica... Tyle jej się naszukałam... A Piotruś zawsze taki biedny niezguła... Biedny niezguła... Wszystko gubi. Parasol już zgubił, czapkę zgubił, klucze zgubił, trzy zegarki pogubił, rękawiczki pogubił, a ostatnio zgubił tą papierośnicę, którą mu dałam raz na urodziny. A tak się nią cieszył. Biedny niezguła... Powtarzam mu i powtarzam: Piotruś, jak co małego masz, to zawieś sobie na szyi albo przyczep do paska od spodni. Śmieje się wtedy i mówi, że jestem głupia kokoszka i że więcej już niczego nie zgubi. Ale gdzie tam! Wciąż nie przestaje wszystkiego gubić! Muszę sama później szukać i znajdować. A jeśli nie znajdę, to dobrzy ludzie znajdują i przynoszą, bo wiedzą, które rzeczy są Piotrusia. Dobrze, że znaleźliście papierośnicę. Bóg wam zapłać. Ale niech nie myśli, że mu ją dam. Schowam. Gotów znowu zgubić”.

Wolno podniosła się z kolan i, gładząc suchą, drżącą dłonią moje czoło, powiedziała jeszcze:

„Jak znajdziecie znowu coś Piotrusia, to przynieście. Jesteście dobrym człowiekiem”.

Potem jej stare oczy napełniły się obojętnym blaskiem i przestałem dla niej istnieć. Papierośnicę starannie owinęła w jakąś szmatkę i włożyła do kieszeni przydługiego płaszcza, po czym bez pośpiechu się oddaliła, cicha, przygarbiona, z potarganymi siwymi włosami.

Po chwili dzieci znów bawiły się piłką, kobieta znów kołysała dziecko, otyłe panie dalej plotkowały i robiły na drutach, a zakochani pogrążali się w szeptanych marzeniach.

Kiedy następnego dnia minąłem się z Leokadią na ulicy, nie zauważyła mnie, tak jak nie zauważała żadnego przechodnia, zatopiona w oceanie własnego wnętrza.

Copyright © 2012– Ludwik Błyszczak