Opowiadania

Pod mostem

Następny sierpniowy dzień zapowiadał się pogodnie. Słońce szybko wymiotło poranną mgłę, a nieruchome powietrze pachniało wilgotnymi ziołami.

Wzdłuż niedużego kanału szła kilkuletnia dziewczynka w malinowym płaszczyku. Po jej prawej stronie ciągnęła się wyższa od niej gęstwa pokrzyw. Aby policzkiem nie dotykać parzących liści, musiała od czasu do czasu iść samym skrajem ścieżki, tuż przy wodzie, a niekiedy się pochylać i osłaniać twarz rękawem. Powoli zbliżała się do kolejowego mostu. W pewnej chwili pokrzywy się przerzedziły i cofnęły wyżej, na gliniastą skarpę. Most ukazał wszystkie swoje ciężkie, wielkie, strome elementy. Dostrzegła też mężczyznę siedzącego w bezruchu na ziemi, a plecami i głową opartego o betonowy filar. Z tej odległości nie mogła zobaczyć, czy śpi, czy patrzy na nią. Przystanęła i obejrzała się za siebie. Przebyta ścieżka zdawała się tonąć w gąszczu parzącego zielska. Znowu spojrzała na człowieka przy filarze. Niech się dzieje co chce. Jakoś przejdzie pod tym mostem. Idąc, upewniała się, że mężczyzna jednak śpi. Będąc blisko niego, zauważyła stojącą przy nim butelkę z odrobiną wódki, słoik z kiszonymi ogórkami oraz, rozłożoną obok słoika, zatłuszczoną gazetę, na której leżał chleb, napoczęta kostka masła, kawałek kiełbasy i scyzoryk. Już nie czuła lęku. Stanęła i z ciekawością zaczęła się przypatrywać nieznajomemu. Wszystko, co miał na sobie, było brudne i wygniecione. Jego twarz była niewiele mniej zaniedbana niż ubranie, chociaż jeszcze się nie zatarła jej młodość. Nie był pogrążony we śnie zbyt głęboko, bo poczuł, że ktoś się mu przygląda. Poruszył grdyką pokrytą niebieskawym zarostem i wolno otworzył błękitne oczy. Ujrzawszy dziewczynkę, pomyślał w pierwszym momencie, że myli go wzrok. Lecz wkrótce usłyszał dźwięczny głos:

– Dzień dobry!

Z zakłopotaniem wyjął chusteczkę, wytarł nos i sucho zakaszlał.

– Jak się spało? – ponownie zadźwięczały dziecięce, sympatyczne słowa. – W nocy było zimno, ale dzisiaj będzie piękne słoneczko.

– Co?

– Piękne słoneczko.

– Z kim jesteś?

– Z nikim.

– Jak to? Sama tutaj?

– Co z tego, że sama? Jestem sama i już.

– No dobra. Ale dlaczego stanęłaś przy mnie? Nikt ci nie mówił, żebyś nie gadała na dworze z obcymi, a zwłaszcza z takimi jak ja?

– A czemu?

– Dobre sobie, czemu. Mało to złych ludzi na świecie? Niektórzy, wierz mi, gorsi są od zwierząt. A czy ja nie wyglądam okropnie? Każdy dzieciak na twoim miejscu już dawno wziąłby nogi za pas.

– Wcale się ciebie nie boję. Ani trochę. Zatrzymałam się, bo kogoś mi przypominasz.

– Dobre sobie... – znowu zakaszlał, tym razem mocniej i dłużej. – Dobre sobie. A kogo?

– Kogo? No, zwyczajnie... Moja starsza koleżanka, Józia, ma taką książeczkę z modlitwami, a w tej książeczce trzyma obrazki z różnymi świętymi: chudymi, grubymi, młodymi, starymi, różnymi. I właśnie ty jesteś podobny do jednego takiego świętego. Tak. Całkiem podobny z buzi.

Mężczyzna zatrząsł się ze śmiechu, który prędko zmienił się w gwałtowny kaszel.

– No nie! Wyśmienite! Całkiem podobny z buzi! – wykrztusił, obcierając palcami łzy. – Jeśli mówisz prawdę, chciałbym zobaczyć tego świętego.

– Mówię prawdę. Zwyczajnie jesteś podobny do niego. Kiedy się jeszcze spotkamy, to ci ten obrazek pokażę.

– Wiesz... – wciąż ciężko oddychał. – No... jak tam tobie?

– Kasia.

– Wiesz, Kasiu, jak się bardzo nie spieszysz, siadaj obok. Pogadamy trochę. Zgoda?

– Jasne. Tyle się nachodziłam, że i trzeba odpocząć.

– Zaczekaj... – zdjął swój sfatygowany beret, otrzepał go z pyłu i położył na kawałku betonu. – Teraz siadaj.

Dziewczynka z zabawną dystynkcją usiadła, odgarniając sobie z czoła czarne włosy. Mógł wtedy lepiej widzieć jej ciemnobrązowe bystre oczy.

– Wolno zapytać, ile Kasia ma lat?

– Niedawno przeszło mi osiem.

– Przeszło osiem. Wiele bym dał, żeby mi tak od nowa przeszło osiem lat. No, ale nic z tego... Pozwolisz, że się napiję? – sięgnął po butelkę. – Za twoje zdrowie.

– Wypij za swoje zdrowie, bo jesteś przeziębiony i kaszlesz.

– No to niech będzie za nasze zdrowie – dwoma haustami wypił resztę wódki, odetchnął i znów zakaszlał. – Wszystko się kiedyś kończy, dlatego ta przeklęta butelka też się skończyła – rzekł z goryczą i rzucił butelkę w gęstwinę jakiegoś zielska o wielkich liściach. – A teraz pozwól, że sobie przekąszę.

– Jasne. Przekąś sobie.

– Wprawdzie chlebek się nieco zesechł, ale posmarujemy i będzie w porządku. Tak... – mówił, kładąc masło na kromce. – Ale, ale... Istny gamoń ze mnie. Jak mogłem od razu tego nie zauważyć? Tobie aż oczka się palą do jedzenia! Może się mylę?

– Nie. Całkiem nie... to znaczy...

– W takim razie będziemy pałaszować wspólnie. Zawsze przyjemniej. Kiełbasy jest za mało dla dwóch głodomorów, więc zje ją ten, kto ma większy głód. Jedz śmiało. Dobrze uwędzona, sucha i nie leży długo na powietrzu – odkroił scyzorykiem grubą kromkę, posmarował masłem i razem z kiełbasą podał dziewczynce.

Ona i tak bez namysłu złapała poczęstunek i natychmiast napełniła nim buzię, żując energicznie i z rozkoszy przymykając powieki.

– Chcesz do popijania kwasu z ogórków?

– Nie lubię kwasu z kwaszonych ogórków ani nie lubię kwaszonych ogórków – wyznała przez zapchane usta.

Gdy już przyjemnie oszołomiona sytością siedziała nieruchomo z rękami na kolanach, zapytał, dojadając swój chleb:

– Można wiedzieć, skąd to taka ośmioletnia panienka wzięła się na tym odludziu? Co to za samotna przechadzka?

– A nie powiesz nikomu?

– Jak kamień w wodę.

– Uciekłam.

– Tak przypuszczałem. Też jako smyk zwiałem raz z domu. Nawet fajnie było. Łaziło się, gdzie popadło, jechało na gapę, gdzie popadło. Później zobaczyłem, ile strachu przeżyła mama i postanowiłem więcej nie uciekać. Twoja mama pewnie się tak samo zamartwia.

– Ja nie uciekłam od mamy czy taty.

– Nie? A jak?

– Już dwa razy uciekałam.

– Dwa razy? Ale od kogo?

– Od nikogo, a z domu dziecka. Kiedyś była w nim taka pani, co bardzo mnie lubiła, brała na kolana, przytulała, kupowała nawet różne rzeczy. Ale musiała potem gdzieś daleko wyjechać. I odkąd jej nie ma, już nikogo nie obchodzę. Dają pojeść, pobawić się zabawkami i nic. I tak uciekam... Bo kiedy ucieknę, to się mną interesują, robią szum, denerwują się, szukają, zawiadamiają policjantów. A jak znajdą, to jedne panie trochę pokrzyczą, drugie są trochę milsze. I wszyscy mnie pilnują i o mnie pamiętają. Z czasem znowu jestem zapomniana, więc znowu szukam okazji, żeby uciec.

Mężczyzna trwał przez chwilę w zamyśleniu i z jakimś zgaszonym wyrazem twarzy, po czym zmarszczył czoło i smutnie powiedział:

– To tak się z tobą sprawy mają...

– A tak... po prostu... – westchnęła.

– I co dalej? Nie znudzi ci się to w końcu?

– Nie wiem. Może mi się znudzi, a może przyjmą jeszcze jakąś panią, która mnie polubi i będzie przytulać, i delikatnie układać włosy.

– Wiesz coś o swoich rodzicach? Żyją?

– Powiedziano mi, że zginęli w wypadku samochodowym, kiedy byłam malutka. Ale ja już w to nie wierzę, bo raz podsłuchałam, że jednak gdzieś tam sobie żyją... No to już pójdę. Nie chcę być za szybko znaleziona. Niech się dłużej pomęczą. Jakby o mnie pytali, to nic nie wiesz.

– Masz zaklepane. Tylko nie chodź nad wodą. Nie chciałbym cię mieć na sumieniu, gdybyś się gdzie utopiła.

– Jasne. Cześć.

– Cześć. I pamiętaj, że obiecałaś mi pokazać tego niby podobnego do mnie świętego, jakbyśmy się jeszcze spotkali.

– Nie zapomnę.

Wstała, włożyła ręce w kieszenie płaszczyka i zaczęła się oddalać. Patrzył na nią, oparty głową o filar.

– Zaczekaj jeszcze! – zawołał, nie podnosząc głowy.

– Co?

– A ten dom dziecka to na Lipowej?

– Tak. Za takim niebieskim ogrodzeniem. A co?

– Nic.

Obserwował, jak w oddali dziewczynka wspina się na gliniaste usypisko i znika mu z oczu. Podniósł beret i, obracając go na dłoni, rzekł z uśmiechem:

„Patrzcie no! Z miejsca gadała na ty, wsunęła wszystko jak zgłodniały wilczek, i to bez żadnego dziękuję”.

Westchnął, włożył beret na głowę i ponownie oparł się o filar. Przez parę chwil pozostał nieruchomy, z oczami pełnymi bladobłękitnego, szklistego połysku. Potem wyjął żółtawy, zatłuszczony portfel i wysunął z niego czarno-białą fotografię z widocznym u góry, skośnym przełamaniem. Na fotografii śmiały się dwie twarze – młodej jasnowłosej kobiety i kilkuletniej dziewczynki z jasnymi warkoczykami. Patrząc na te uśmiechy, zapytał:

„I po co ta serdeczność? Przecież tak naprawdę to już mnie nie poznajecie. No bo jak wyglądam? Nie bardzo, co?”

Schował zdjęcie i pomyślał, że chyba dzisiaj wróci do pustego domu, umyje się i ogoli.

Copyright © 2012– Ludwik Błyszczak