Opowiadania

Ostatnie spotkanie

Wspomnienia bezwiednie się nawarstwiają, zacierają, płowieją, stygną i kamienieją. Nie wszystkie. Zdarza się niekiedy, że pod tym martwym piaskiem i mułem kryją się delikatne okruchy życia, maleńkie ogrody, trwające w swojej pełnej barwie i ciepłej świeżości, jak gdyby strumień czasu złożył je w jakiejś niezniszczalnej niszy.

Marek spędził tamten gorący sierpień u cioci, na wsi leżącej w widłach Niemna i Kotry. Był wtedy wysokim, chudym dziewiętnastolatkiem o dużych, mocno połyskujących oczach. Od dzieciństwa zmagając się z gruźlicą, miał za sobą następne długotrwałe leczenie w sanatorium i dlatego jeszcze bardziej pragnął wiejskiej swobody. Chawa również była tu u krewnych. Przyjechała z Wilna. Miała dwadzieścia jeden lat. Poznali się na targu, w najbardziej zatłoczonym miejscu. W jej spokojnych, ciemnobrązowych i z lekka uśmiechniętych oczach zobaczył słoneczny blask rozlany wśród kur, gęsi, koszyków, kolorowych chust i rozgadanych ludzi. Poczuł się wówczas prawie tak jak czuje się wędrowiec, gdy ze znaków na ziemi niejasno wyczyta, że oto po długiej podróży wrócił do drogiego mu kiedyś miejsca.

Podobało mu się jej wewnętrzne wyciszenie, którym zawsze delikatnie promieniowała. A wewnętrznie wyciszona potrafiła, jak nikt inny, ze spokojną otwartością wysłuchiwać drugiego człowieka. Kiedy mówił do niej, wiedział, że żadne słowo, żaden gest nie uchodzi jej uwagi. Ale gdy ona mówiła, a często opowiadała mu o różnych przedziwnych rzeczach ze swojego świata, on sam uczył się wyciszać i słuchać.

Niemal każdy dzień upływał im na długich spacerach po okolicy. A wokół rozpościerało się prawdziwe morze lasów, łąk i pól. Zdawało im się, że zieleń ta została stworzona tylko dla nich, żeby mogli się w niej ukryć przed całym światem. Nikt nie policzy leśnych i łąkowych ścieżek, które wtedy wspólnie odkryli. Wiele z nich wydawało się nie dotkniętych od bardzo dawna ludzkimi stopami. Gubiły się one wśród jasnot, bylic i głogów, między wysmukłymi łodygami nawłoci i sadźca, tam gdzie sierpniowe słońce, kiedy leżeli na plecach, przeświecało przez liście, kwiaty i uniesione dłonie, jak przez witraże. Doprawdy, nie mogli i nie chcieli myśleć, że wszystkie te słoneczne chwile, ich chwile, muszą przeminąć.

W nocy przed wyjazdem Marek leżał w ubraniu na pościelonym łóżku i niecierpliwie odliczał godziny dzielące go od ostatniego spotkania z Chawą. Gdy umówiona pora wreszcie nadeszła, orzeźwił się zimną wodą i opuścił dworek. Niebo zaczynało się już rozjaśniać, mimo że gwiazdy iskrzyły się jeszcze wyraźnie i rozrzucone były szeroko. Powietrze było ciepłe i nieruchome. Wszędzie panowała wyjątkowa cisza, nawet żaden wiejski pies się nie odzywał. Słyszał tylko, jak pod butami szeleszczą przywiędłe kępki traw. Z początku szedł twardą jak kamień drogą wśród pól, później skręcił w lewo i ruszył przez łąkę, potrącając wonne skupienia bylicy. Kiedy doszedł do miejsca. gdzie łąka wchodziła klinem w ścianę lasu, nikogo nie zauważył. Na próżno się rozglądał i zatapiał spojrzenie w półmroku, gęstniejącym zwłaszcza przy krzewach i pod drzewami.

– Jesteś, Chawo? – odezwał się niepewnie.

Usłyszał ciche: „Tutaj”. I wówczas, na tle czarnych gałęzi jakiegoś krzewu, zobaczył jej jasną twarz. Podszedł do niej, speszony swoim rozdygotanym sercem, które ona zdawała się słyszeć. Ubrana w ciemną sukienkę z szerokimi rękawami i koronkowym kołnierzykiem, siedziała na pniu zwalonego drzewa.

– Jestem tu od prawie godziny, bo już nie mogłam wytrzymać czekania w domu. A noc taka ciepła. I komarów jakoś nie ma. Usiądź obok – rzekła z uśmiechem i nieco się przesunęła.

– W dworku już dawno spali. Gdybym wiedział, że przyjdziesz wcześniej...

– I tak nie zatrzymamy czasu – przerwała mu łagodnie. – Zdążymy się pożegnać.

Parę chwil milczeli. W zadumie gładziła opuszkami palców gałązkę piołunu, którą trzymała na kolanach.

– To odjeżdżasz zaraz po śniadaniu? – zapytała.

– Tak. Moje rzeczy już spakowane. Do dziesiątej muszę zajechać na kolej. Ty jeszcze tu będziesz kilka dni? Do kiedy?

– Mówiłam ci już, że jadę za tydzień. Ale chcę pojechać wcześniej, może nawet jutro. Nie będę mogła patrzeć na te łąki i lasy, kiedy już cię tu nie będzie. Wolę być w domu.

– Ile bym dał, Chawo, żeby tak nam przedłużono te nasze dni...

Z jakimś ciepłym, głęboko spokojnym wyrazem połyskliwych oczu popatrzyła w gwiazdy, które wolno gasły, zalewane łagodnym światłem brzasku.

– Wujek Chaim mówi – powiedziała – że wszystko co na tym świecie dobre prędko mija, bo dobry Bóg wszystko to po prostu ze świata wyławia, żeby ochronić przed złem i zachować już na zawsze dla świata przyszłego. A te nasze tutaj dni były naprawdę dobre. Będą zachowane w Przyszłym Świecie i będą na nas czekały. Zobaczysz.

Gałązka piołunu, ogrzana i poruszana w jej jasnych palcach, wydzielała przyjemny zapach, który powoli rozpływał się w nieruchomym, cichym powietrzu. Delikatnie przykrył te palce swoją dłonią.

– Kiedy się znowu spotkamy? – zapytał smutnie.

– Na razie piszmy do siebie.

– Za parę tygodni mógłbym cię odwiedzić w Wilnie. Co o tym myślisz?

– Na razie piszmy – powtórzyła spokojnie – Z czasem zobaczymy wyraźniej, jak bardzo ten sierpień był dla nas ważny. Rozumiesz... Teraz wiemy, że to co nas łączy jest prawdziwe i ważne. Ale myślę sobie, że warto poczekać, żeby się dowiedzieć, jak bardzo jest prawdziwe i ważne. Rozumiesz... Chodzi o to – jak bardzo. Czas i oddalenie to nam pokażą.

– Wiesz, Chawo... Chciałbym ci jeszcze o czymś powiedzieć. Wiele się nad tym ostatnio zastanawiałem...

– Nad czym? – patrzyła na niego z uspokajającym, ciepłym uśmiechem, jak gdyby już wiedząc, co miał na myśli.

– Przecież jeśli naprawdę zechcemy żyć razem, to jedno z nas porzuci swoją rodzinę, tradycję... – rzekł.

– Czemu mówisz o jakimś porzuceniu? Od razu opuściłabym dla ciebie rodzinny dom. Ale z samą rodziną i z tradycją nigdy bym nie umiała zerwać. Żądałbyś tego ode mnie? Przeszkadzałaby ci moja rodzina albo tradycja? Jestem pewna, że nie. Czym byłby księżyc, gdyby mu odebrano jego blask?

Ponownie umilkli... Tymczasem robiło się coraz jaśniej i gasło coraz więcej gwiazd. Wstali i, trzymając się za ręce, wolno poszli trawiastym grzbietem niedużego wału, który wyznaczał granicę między lasem a łąką. Resztki mroku wytrwale strzegły lasu i gęstniały przy ziemi, oplatając pnie drzew i łodyżki ziół. Wszystko było znieruchomiałe i pogrążone w całkowitej ciszy. Wzrok daremnie szukał jakiejś chwiejącej się gałązki czy choćby jednego drżącego liścia. Jaśniejąca na wschodzie łuna, którą widzieli przed sobą, również jakby zamarła we wszystkich swoich purpurowych pasemkach i złotawo-sinych, zygzakowatych obłokach, rozciągniętych tuż nad horyzontem.

– Spójrz, Chawo, jak spokojnie. Można by pomyśleć, że cały ten świt znalazł się poza czasem.

– Opowiadałam ci już o dziadku Mosze, prawda?

Marek z uśmiechem wyrecytował:

– Ma prawie dziewięćdziesiąt lat, brodę miękką jak aksamit, a ciebie kocha najbardziej z wnucząt i wciąż nie umie zrozumieć, dlaczego nie urodziłaś się chłopcem.

– Właśnie. Ale nie mówiłam ci o jego dziwnym śnie. Wyobraź sobie, że dziadkowi Mosze śni się koniec świata.

– Koniec świata?

– Od ostatniej jesieni, co parę nocy, dręczy go jednakowy sen. Dziadek ze łzami w oczach opowiada ciągle to samo: widział płonący świat. Płonęły domy i synagogi, ulice i drzewa. Spalał się nawet księżyc i płonęło niebo, które krwawo roziskrzonymi płatami spadało niby dach zapalonego namiotu. A przerażeni ludzie biegali między wirującymi słupami ognia, nie znajdując nigdzie i znikąd ratunku, bo sam Bóg ukrył się za grubą zasłoną nieobecności, jakby wcale Go nie było... I wiesz, w tym wszystkim najbardziej porusza mnie nie ta pełna grozy treść, ale łzy, te wielkie łzy cieknące po pomarszczonej twarzy i wsiąkające w białą brodę. A nigdy przedtem nie widziałam u dziadka Mosze takich łez. Nieraz był mocno wzruszony, ale tak nie płakał. Niektórzy mówią, że nawiedził go duch Najwyższego. Jedni poważnie, drudzy z drwiną.

– Twój dziadek jest bardzo stary.

– Chcesz powiedzieć, że zaczyna trochę dziwaczeć?

– Nie. Ale może po prostu przeczuwa swoje odejście. W moich stronach czasem tak się tłumaczy podobne sny starych ludzi.

Wał się skończył i doszli do drogi. Rozległy teren przed nimi obniżał się łagodnie, a droga przypominała jasnoszarą rzeczkę, spokojnie spływającą ku dalekim, ciemnym zarysom wsi.

– Widzisz tamten przydrożny kamień? – wskazała piołunem.

– Przy drugim zakręcie?

– Tak. Tam się pożegnamy – powiedziała.

Wskazany granitowy głaz podobny był do olbrzymiej pięści. Zatrzymali się obok niego. Przez chwilę stali nieruchomo, zwróceni przodem ku sobie. Po raz pierwszy łagodnie powiało i długa sukienka Chawy lekko zafalowała. Delikatnym ruchem ujął jej puszyste włosy z tyłu głowy, pocałował ją w opuszczone powieki i w usta, a potem mocno przycisnął do siebie. Czując bliskość jej ciała i zapach włosów, bezwiednie znalazł się na granicy zapomnienia i zaczął ze wzrastającą namiętnością całować ją po twarzy, szyi, ramionach. Ale ona w jakiś łagodny sposób zdołała go odepchnąć. Wciąż tylko trzymał jej jasną dłoń.

– Zobaczymy się jeszcze, Chawo? Mam teraz takie jakieś mroczne uczucie...

– Czemu? Czy sprawa naszych serc jest już załatwiona? A nie załatwiona sprawa, jak mówi wujek Chaim, jest jak człowiek bez imienia. Na pewno się jeszcze kiedyś zobaczymy. Wierzysz mi?

– Dziękuję ci za ten sierpień, za wszystko. Nie wiem, jak bez ciebie wytrzymam...

– Wytrzymasz – uspokajała go swoim ciepłym uśmiechem. – Będziesz czekać tak jak ja, pisać listy i jakoś wszystko zleci. Co? Dalej wątpisz, czy się znowu spotkamy? Uwierz mi i księżycowi. Ale już czas. Idź... – rzekła cichutko.

Jeszcze przylgnął wargami do jej palców, zanim wysunęły mu się z rąk. Odwrócił się i odszedł. Lecz po niespełna minucie obejrzał się za siebie. Nadal stała przy kamieniu, nieporuszona i samotna. Wydawała się ośrodkiem całego spokoju i wyciszenia tych porannych łąk, przeciętych drogą i ograniczonych ciemną linią lasu.

Był wtedy rok 1939. Nie wiedzieli, że historia, zwłaszcza ta najbardziej przerażająca, bo tworzona przez szaleńców, nie liczy się z ludzkimi sercami.

Chawa razem z całą rodziną w 1941 roku znalazła się w getcie i razem z całą rodziną została zamordowana w akcji likwidacyjnej. Marek przetrwał wojnę, a paradoksalnie pomogła mu w tym gruźlica, bez przerwy się w nim żarząca.

Po wojnie uporządkował swoje życie. Wyleczył się, ożenił i został skromnym urzędnikiem w ładnym miasteczku niedaleko Warszawy. Czasami, gdy był znużony codziennością, sięgał pamięcią pod pokłady lat, do niezniszczalnej niszy, gdzie trwał tamten spokojny świt, kiedy ostatni raz spotkał się z Chawą. I doprawdy... Ilekroć przypominał sobie jej, pełne spokoju i łagodnego uśmiechu, oczy, gdy zapytała: „Wierzysz mi?”, tylekroć nie potrafił zrozumieć, że było to spotkanie ostatnie.

A księżyc? Czy nie odnawia się nieustannie?

Copyright © 2012– Ludwik Błyszczak