Opowiadania

Miłość Kingi

Kinga miała dziesięć lat, gdy po raz pierwszy przyjechała na wieś. Lato było w tym roku bardzo słoneczne, więc całymi dniami bawiła się wśród gospodarskich zabudowań albo chodziła po okolicy i zachłannie obserwowała przyrodę. Prawie zawsze towarzyszył jej kuzyn, mieszkający we wsi, jasnowłosy Piotrek w śmiesznych drucianych okularach. Był tylko o rok od niej starszy, lecz uważał się za jej niemal dorosłego opiekuna. Dotąd nie spotkała podobnie zarozumiałego chłopca, ale zazdrościła mu sporego oczytania i niezwykłej pamięci. Mawiał, że ma już dość tej wiochy i że w przyszłości na pewno stąd czmychnie, aby zostać adwokatem w jakimś dużym mieście. Mimo to z nieukrywaną satysfakcją pokazywał Kindze rozmaite, według niego godne obejrzenia, polne i leśne zakątki.

Któregoś dnia zaprowadził ją na cmentarz, żeby zobaczyła najstarszą jego część, gdzie od przeszło półwiecza nie pochowano już nikogo. Wysoki kamienny mur oraz gęste korony drzew napełniały to miejsce głębokim cieniem wymieszanym z ciszą i chłodem. Pośród bujnego zielska czerniały kamienne krzyże i płyty, pod którymi znalazły wieczny odpoczynek całe pokolenia rodzimych dziedziców. Jakby nie chcąc tego spoczynku zakłócić, dzieci powoli i cichutko, w jakimś prawie podniosłym skupieniu szły przez wilgotną gęstwinę bluszczu, niecierpków i paproci. Piotrek co chwilę przystawał, schylał się, rozgarniał liście, odczytywał napis wyryty na omszonym grobowcu i opowiadał o zmarłym, którego ów napis dotyczył. Ile w tych opowieściach było prawdy, a ile fantazji, Kinga nie wiedziała, lecz słuchała wszystkiego ze szczerym zaciekawieniem. Właśnie przedostawali się przez wyjątkowo gęste i splątane pędy dzikiego wina, gdy dziewczynka nagle znieruchomiała z pobladłą buzią i z szeroko otwartymi oczami.

– Piotrek, daj no mi rękę... Kto tam stoi?.. – zapytała z przejęciem.

– Gdzie?

– Tam na prawo...

– Tam? Zwyczajny posąg. Tyś może myślała, że duch? Ja chciałbym spotkać ducha i z nim pogadać.

– Podejdźmy do niego – niemal szepnęła.

Kiedy stanęła przed posągiem, z wrażenia rozchyliła wargi, a nawet w pierwszej chwili – co było u niej przejawem szczególnego zakłopotania – złapała się za koniec jednego ze zwisających jej u piersi warkoczyków. Oto na granitowym, mającym kształt wzburzonej fali, postumencie stał dwumetrowy anioł wyrzeźbiony w jasnożółtym piaskowcu. Ubrany w habit sięgający stóp, czoło miał wzniesione, a długie włosy z lekka rozwiane. Obiema rękami przyciskał do serca naczynie przypominające grecką amforę. Najmocniej przyciągał spojrzenie swoją młodzieńczą twarzą o harmonijnych rysach. Kinga nie mogła wzroku oderwać od jego dużych, łagodnych, głęboko zamyślonych czy jedynie na coś zapatrzonych oczu i od zastygłych w powadze warg, które jednak, gdy się na nie długo patrzyło, zdawały się jaśnieć tajemniczym, delikatnym, uśmiechem. Cała postać anioła miała w sobie tyle zaklętego życia, iż dziewczynce się wydawało, że za moment ocknie się on z zadumy, jak łabędź rozłoży skrzydła i odleci w przestworza.

– Czego się tak zagapiłaś? To najzwyklejszy cmentarny posąg – rzekł Piotrek.

– Wcale nie najzwyklejszy – odparła Kinga. – Spójrz tylko, jaki piękny! Prawdziwie jak żywy! To dzieło sztuki.

– Gdzie tu widzisz jakieś piękno, a co dopiero sztukę? Pospolity kicz i tyle.

– Co to jest kicz?

– Nie wiesz? To jest coś, co udaje sztukę, a w rzeczywistości jest bezwartościową tandetą.

– Sam jesteś tandetą. Nikt mi nie wmówi, że nie ma w nim piękna.

– Nie chcę ci niczego wmawiać.

– Naprawdę nie widzisz w nim nic pięknego?

– Trudno ze ślepym mówić o kolorach – oświadczył. – Chodźmy już, bo w brzuchu mi burczy.

– Zaczekaj. Chcę wiedzieć, kto tu jest pochowany.

– Dowiedz się sama. Jeśli oczywiście nie boisz się duchów. Ja idę – wepchnął ręce w kieszenie spodenek i odszedł.

„Niech sobie idzie. Mały przemądrzały – powiedziała, kiedy zniknął za krzakami i krzyżami. – Widzisz – spojrzała z uśmiechem na anioła – chyba poczuł się o ciebie zazdrosny”.

Kucnęła przy pomniku i, rozchyliwszy gałązki bluszczu, odnalazła płytę z ciemnego granitu. Zdjęła z niej płaty mchu i wolno przeczytała wyryte słowa:

Tu spoczywa
ukochany nasz syn
Adam Murawiecki
1901 – 1913

Przeżyłeś tylko dwanaście lat,
Bo zimne fale nieczułej rzeki
Twojego życia porwały kwiat
I nam, zbolałym, skradły na wieki.

Przechodniu,
pamiętaj o modlitwie.

„Czy ten chłopiec musiał umrzeć tak wcześnie? – smutnie zapytała samą siebie, uklękła i zmówiła Wieczny odpoczynek. – Ale ty wcale nie jesteś smutny – zwróciła się do anioła. – Wyglądasz raczej na bardzo zamyślonego. Wiele bym dała, żeby się dowiedzieć, o czym myślisz”.

Wstała i strzepała z sukienki drobinki mchu.

„Mama mi da... – westchnęła. – To miała być jak najdłużej czysta sukienka. Muszę już iść. Ciocia już pewnie zrobiła pyszny obiad, a w brzuchu mi się odzywa nie ciszej niż u Piotrka. Postaram się jutro tu przyjść. Na pewno nieraz ci się przykrzy stać tak samotnie. Też by mi się przykrzyło, gdybym była aniołem, a jakiś rzeźbiarz skazałby mnie na takie sterczenie dniami i nocami przy ziemi. No to do jutra! Chyba mogę zostać twoją przyjaciółką? Ach!.. Przecież się nie przedstawiłam! Jestem Kinga, Kinga Bączek. Mam dziesięć lat i mieszkam w Warszawie”.

Lecz następnego dnia lało jak z cebra. Kinga niecierpliwie czekała końca ulewy. Gdy się trochę wypogodziło, zostawiła Piotrka, zajętego składaniem modelu myśliwca, ubrała się w nieprzemakalny płaszczyk, włożyła gumowe buty i poszła na cmentarz. Wszystko tam było przesiąknięte deszczem, emanowało smutkiem przemijania i śmierci. Jednak postać anioła niezmiennie promieniowała żywą, ciepłą harmonią. Zbliżywszy się do posągu, dziewczynka stanęła na palcach i dotknęła jego chłodnej dłoni, jakby chciała go łagodnie obudzić.

„Cześć! Przyszłam jak obiecałam – rzekła z uśmiechem. – Wiesz, zawsze myślałam, że anioły są piękne. Ale ty jesteś naprawdę piękny. Ten kto cię wyrzeźbił, musiał znać jakiś tajemny sposób, żeby zobaczyć, jak prawdziwie wyglądasz w niebie. A kiedy wyrzeźbił, to i uwięził, cię, biedaku, w tym kamieniu. Tak? Nic nie odpowiadasz, ale ja czuję, że tak jest. Gdybym tylko mogła wiedzieć, jak cię odczarować i uwolnić! Byłoby tak wspaniale! Mógłbyś wtedy przychodzić do mnie tyle razy, ile razy usłyszałbyś moje wołanie. Nie wierzę w żadnego anioła stróża, bo nigdy go przy sobie nie poczułam. Ciebie mogłabym widzieć i brać za rękę. A rozmawialibyśmy o wszystkim. Ale sam wiesz... – westchnęła smutnie. – Czy to coś więcej niż tylko marzenia? Nic więcej. Jedynie mogę cię tu odwiedzać. I to przez dwa tygodnie. Potem muszę jechać do domu”.

Bardziej posmutniała. W pobliżu znalazła jakąś dużą nagrobną płytę i zamyślona usiadła na jej skraju.

„Widzisz... – cichutko odezwała się po chwili. – Oprócz wielkich różnic między nami, no bo wiadomo – ty jesteś pięknym aniołem, ja jestem dziewczynką, mamy jeden wspólny smutek. Ty jesteś samotny i ja jestem samotna. Ty po swojemu, ja po swojemu. Tak. Ja też. Mam co prawda mamę i tatę, babcie i dziadków, ciocie i wujków, przyjaciółki i kolegów, ale tak szczerze mówiąc, to czuję się samotna. No, nie zawsze jednakowo, bo mama czasem umie tą moją samotność zmniejszyć. Ale często boli ją okropnie głowa, a jeszcze częściej jest taka niespokojna i zabiegana. Mówi wtedy, żebym przestała pleść głupstwa i wzięła się do czegoś rozsądnego, najlepiej do matematyki, z którą mam kłopoty i której nie znoszę. A znowu tato jest stale bardzo zapracowany albo czymś zmęczony i wcale nie ma czasu, żeby ze mną rozmawiać. Z innymi też nie mogę sobie dobrze pogadać, bo oni wszyscy jakoś nie chcą czy nie umieją słuchać, a tylko chcą, żeby ich słuchano. A wiesz, miałam takiego pieska, Puszka z rudą mordką. Przed nim to mogłam się całkiem wygadać, a on wysłuchiwał wszystkiego spokojnie i zawsze mądrze patrzył tymi swoimi brązowymi ślepkami. Niedługo był ze mną. Kiedy raz poszłam do szkoły, wybiegł na ulicę i przejechało go auto. Nie chcę już mieć drugiego pieska. I wiesz, kiedy się ostatnio zastanawiam nad swoją samotnością, to myślę, że i ja po części jestem jej winna. A to dlatego, że jestem jakimś takim odmieńcem. Bo która dziewczynka, tak jak ja, wpadałaby na lekcji w rozmarzenie, a obudzona szturchańcem, wyglądałaby jak strącona z księżyca? Albo która miałaby tak samo wyraźne, piękne, a czasem straszne sny? Powiem ci w tajemnicy, że mam taki sekretny pamiętnik. Zapisuję w nim wszystkie swoje marzenia i każdy najpiękniejszy sen. Został w Warszawie. Ale za rok go przywiozę, przyłożę ci do serca, a ty, jako anioł, wszystko przeczytasz bez obracania kartek. Co? Czyżbyś płakał? – spytała zdumiona i podniosła się z grobowca. – Wprawdzie mama powiedziałaby, że z gałęzi spadły ci na twarz zwykłe krople, ale ja wiem, że tak naprawdę to ty płaczesz. Dlaczego?”

Wyjęła spod płaszczyka bielutką chusteczkę i ostrożnie, żeby się nie poślizgnąć, wspięła się na kamienną falę. „Nikomu jeszcze nie dawałam swojej chustki. Co jednak zrobić z aniołem, który nie potrafi obetrzeć sobie łez?” – mówiła sięgając z trudem do policzków rzeźby.

– Wiedziałem, że będziesz właśnie tu – zaskoczył ją znajomy głos – ale się nie spodziewałem zobaczyć, jak się do niego przytulasz.

Spuściła wzrok i ujrzała Piotrka stojącego z zadartą buzią. Szybko schowała chusteczkę i zeskoczyła z postumentu.

– Wcale się nie przytulam – odparła zarumieniona. – Zresztą to moja sprawa, co tu robię. Więcej mnie nie szpieguj, bo się na ciebie pogniewam.

– Nie miałem zamiaru cię szpiegować. Ciocia zaczęła się niepokoić twoim przedłużającym się spacerem w taką pogodę i kazała mi cię przyprowadzić.

– Przyrzeknij, że nikomu nie powiesz, gdzie byłam. Jeśli dotrzymasz słowa, to z Warszawy przyślę taki model samolotu, jaki zechcesz.

– Nie musisz niczego przysyłać. Zawsze dotrzymuję słowa – odpowiedział i dwoma palcami poprawił druciane okulary na swoim piegowatym nosku.

Kinga chodziła odtąd codziennie na cmentarz. Siadała na granitowej płycie naprzeciw anioła, opowiadała mu swoje ostatnie przeżycia, zwierzała się z pragnień, smutków i radości. Zmęczywszy się mówieniem, przypatrywała się jego postaci, a zwłaszcza rysom twarzy, próbując przeniknąć tajemniczą, anielską duszę, albo się po prostu cieszyła, że jest przy nim. Często przynosiła mu kwiaty zerwane na łąkach, a raz uwiła wianek z cykorii, błękitny jak samo niebo.

W przeddzień wyjazdu ubrała się w najładniejszą sukienkę i wyjątkowo starannie zaplotła warkocze, do których przywiązała nowiutkie jedwabne wstążki. Już mniej więcej ułożyła słowa na pożegnanie z aniołem, a przede wszystkim postanowiła nie płakać. Przecież nie przestanie go odwiedzać duchowo. Wierzyła, że myśl może się przemieniać w cząstkę duszy i, niby zaczarowany rumak, docierać w oka mgnieniu tam, gdzie tylko zapragnie. Co wieczór, wygodnie leżąc w łóżku, wyruszy w ten sposób do przyjaciela zaklętego w kamień. Aby sobie te podróże ułatwić, pożyczyła od Piotrka aparat fotograficzny. Zrobi aniołowi zdjęcie, które postawi u siebie na szafce nocnej.

Tym razem szła przez cmentarz trochę dłuższą ścieżką, by ominąć większe kępy zielska i nie pobrudzić sukienki. Kiedy doszła do starego jesionu, za którym były widoczne najstarsze nagrobki, pociemniało jej w oczach. Anioła nie było. Przerażona, powiodła wokół wzrokiem. Nic. Przestał istnieć jak śnieg po ciepłej nocy. A może?.. A może stało się to, co się zdawało niemożliwe? Może uwolnił się od złego czaru, otrząsnął z kamiennego odrętwienia, rozłożył skrzydła i wzleciał w niebiosa? A jeżeli tak, to mógł jej zostawić jakiś list czy choćby króciutkie, uspokajające wytłumaczenie. Ze ściśniętym sercem podbiegła do granitowej fali, wyglądającej teraz tak żałośnie jak donica, z której dopiero co wyrwano kwiat. Nachyliła się, tu i ówdzie dotknęła palcami i wszystko zrozumiała. Piękne złudzenia boleśnie się rozsypały. Wokoło postumentu liście winobluszczu były pogniecione i porozrywane, a na odsłoniętej ziemi widniały ślady dużych butów. Już o czymś podobnym słyszała. Pozbawieni szacunku dla umarłych, wstrętni ludzie przyjeżdżają w głuchą noc na stare cmentarze i kradną co cenniejsze nagrobne płyty, rzeźby, kamienne krzyże, żeby je sprzedać, przyozdobić nimi groby swoich bliskich czy nawet postawić w ogrodzie. Drżąc z płaczu, usiadła bezradnie na postumencie. Gdyby ktoś wtedy przechodził w pobliżu, mógłby w pierwszej chwili wziąć ja za jakiegoś dziwnego, bo mającego aparat fotograficzny zawieszony na szyi, anioła, który, fruwając w zamyśleniu, zawadził o gwiazdę, przetrącił sobie skrzydło, spadł między groby i, calutki potłuczony, oczekuje pomocy współbraci. Miała już wstać i odejść zapłakana, gdy spostrzegła, że coś jasnego leży przy jej sandałach. Serce zabiło w niej z takim ożywieniem, że mimowolnie otworzyła buzię. Czyżby zostawił po sobie jakąś pamiątkę? Niepewnie sięgnęła po kawałek piaskowca. Miał kształt pęczka łabędzich piór. Obracając go przed oczami i połykając łzy, mówiła:

„No tak... Zdejmowali cię, wysunąłeś im się z rąk i uderzyłeś o płytę. Ten obtłuczony kawałek twojego skrzydła będę przechowywała jak największy swój skarb. Przyrzekam, że kiedy tu za rok przyjadę, odnajdę cię na pewno, chociażbym obeszła okoliczne wioski. Odnajdę i znowu się zobaczymy”.

Następnego dnia wieczorem była już w Warszawie, w swoim pokoju na siódmym piętrze. Z samego dna walizki, spod wakacyjnych ubrań, wydobyła drogocenny odłamek, pogładziła go opuszkami palców, pocałowała i zamknęła w szkatułce razem ze skarbami dzieciństwa – niklowym łańcuszkiem, noszonym kiedyś przez jej pieska, oraz notatnikiem pełnym marzeń. Ilekroć była smutna i czuła się bardziej niż zwykle osamotniona, ze szkatułki wyjmowała fragment rzeźby, kładła na dłoni i myślami przywoływała niebiańskiego przyjaciela. Mocno wierzyła, że on wówczas – gdziekolwiek by był – w jakiś tajemniczy, anielski sposób jest przy niej, słyszy ją i rozumie. Sądziła, że nikt nie wie o tych duchowych spotkaniach. Mama jednak wiedziała i niepokoiła się tym, jak uważała, dziwacznym zachowaniem córki.

Pewnej wrześniowej nocy Kinga nie mogła usnąć. Głęboko wdychała chłodne powietrze, wlatujące przez uchylone okno i pachnące już jesienią. Marzyła, że wędruje po górach zatopionych w księżycowej poświacie, a gwiazdy ma w zasięgu ręki. Tymczasem zegar w przedpokoju jakoś głośniej niż zazwyczaj wybił którąś z nocnych godzin. Raptownie powróciła z marzeń na łóżko. Ktoś był w pobliżu... Lecz kto? Może mama? Nie, to nie mama... Ten ktoś promieniował delikatnym, różowym światłem. Trwożliwie zerknęła w lewo. Na środku pokoju stała jakaś wysoka osoba w białej, powłóczystej szacie. Dziewczynka natychmiast naciągnęła kołdrę na twarz, zapragnęła się zmienić w jakieś zwierzątko i zaszyć w kąciku.

– Kingo! – usłyszała ciepły głos. – Kingo! To ja, twój anioł.

– Naprawdę ty? – wyjąkała spod kołdry.

– Naprawdę. Przypatrz mi się i przestań się bać. Nie można lękać się kogoś, kogo się kocha.

Odkryła się powoli, niepewnie spojrzała i promiennie się uśmiechnęła.

– To naprawdę ty! Odwiedziłeś mnie! – wykrzyknęła radośnie i wyciągnęła ku niemu ręce, żeby go uściskać.

– Anioły nie zapominają – powiedział, gdy pocałowała go w policzki. – Dzięki twojej miłości mogłem się uwolnić z więzów kamienia.

– Ale przecież tamci źli ludzie wykradli cię i dokądś zabrali...

– Jacy źli ludzie? o czym mówisz? Tamtej nocy, kiedy w posągu zapłonął mój duch, były ze mną tylko twoje myśli.

– A co z duszą tamtego chłopca? Czy nie jest jej smutno bez ciebie?

– Od dawna cieszy się ona niebem, więc zupełnie niepotrzebnie stałem na straży miejsca, gdzie jej nie było.

– Opowiedz mi o niebie – poprosiła.

– Oj, wiele by można opowiadać. Ale jeśli potrafisz sobie wyobrazić najpiękniejszy ogród na ziemi, to wiedz, że i tak nie dorównuje on pięknem alejom nieba. Każdy może się po tych alejach przechadzać. Wystarczy zachować dobre serce do końca ziemskiego życia.

– Nie chcę długo czekać. Zabierz mnie z sobą. Spraw, żeby urosły mi takie skrzydła jak twoje. Weźmiemy się za ręce i polecimy do Pana Boga. Ty znasz drogę.

– Kingo... Anioły nie potrafią przyprawiać ludziom skrzydeł. A zresztą, po co mieliby to robić? Dobremu człowiekowi bez niczyjej pomocy rosną anielskie skrzydła.

– Tak?.. – zdumiała się.

– Tak. A rosną przez całe życie. Są niewidzialne, bo wyrastają nie z pleców, ale wprost z duszy. Jesteś dobrą dziewczynką, dlatego już masz malutkie skrzydła. Jeśli dobrą pozostaniesz, staną się one coraz większe i większe, z czasem się pięknie opierzą, a kiedy twoje ciało się zużyje jak stare ubranie, będziesz mogła te skrzydła rozłożyć i spokojnie polecieć aż do najwyższych niebios. Wtedy już na zawsze będziemy razem.

– To wspaniale! Wspaniale! – z radości podskoczyła na łóżku. – Ale... – westchnęła jakoś poważnie. – Ale muszę się nauczyć czekać cierpliwie, chociażbym żyła i sto lat... Czemu posmutniałeś? Masz jakieś zmartwienie?

– O, spójrz – pokazał Kindze prawe skrzydło. – W tym miejscu brakuje kilku lotek. A w skrzydle wszystkie lotki są bardzo ważne. Boję się, że się nie wzbiję nawet ponad pierwsze gwiazdy.

– Chcesz, żebym ci oddała ten odłamek? Ale to przecież nie są prawdziwe pióra, tylko kamień.

– Nie szkodzi.

– Zaraz ci dam, zaraz... – szybko sięgnęła po szkatułkę.

– Wiem, że chciałabyś zatrzymać tą pamiątkę po mnie.

– Nie ma o czym mówić.

W świetlistej dłoni anioła żółtawa skała momentalnie przemieniła się w pęk prawdziwych śnieżnobiałych piór. Pióra te włożył sobie w skrzydło w taki sposób, że z pozostałymi lotkami tworzyły gładką całość.

– Już odlatujesz? – rzekła smutnie.

– Rano powinnaś być wyspana, a ja już zbyt długo jestem na ziemi. Nie przedłużaj mojej rozłąki z niebem.

– Ale powiedz jeszcze, kiedy się spotkamy? Chyba nie za sto lat? – zapytała.

Troskliwie przykrył ją kołdrą i powiedział:

Życie twe, Kingo, pamiętaj rym ten,
Krótkie czy długie – przeminie jak sen.

Po czym pocałował ją w czoło, stanął przy oknie, złożył ręce na piersiach i, niby świetlista mgła, rozpłynął się w powietrzu.

Przez cały następny dzień mama Kingi niespokojnie oczekiwała chwili, gdy córka z żalem powie o zniknięciu skarbu ze szkatułki. Dziewczynka jednak, z tajemniczym blaskiem w oczach, ani razu o tym nie wspomniała.

Copyright © 2012– Ludwik Błyszczak