Opowiadania

Klara

Było sobotnie popołudnie. Lipcowy upał nieznośnie zagęszczał powietrze. Cienistą parkową aleją powoli szła jedenastoletnia Klara razem ze swoją mamą. Dziewczynka była w kremowej sukience w żółte ciapki. Płowe, kręcone włosy, odstające, przyduże uszy, drobne, piwne, niezwykle połyskliwe oczy, spiczasty, piegowaty nosek i maleńkie usta upodabniały ją do jakiegoś leśnego zwierzątka. Mama, ubrana w jasnobeżową sukienkę, miała prawie taki sam spiczasty nosek i prawie takie same piwne oczy. Mimo wysokiej, wręcz chudej postaci, nacechowanej osłabieniem po przebytej chorobie, poruszała się z tą pociągającą elegancją, która wydaje się wrodzona i niezniszczalna.

Nie wiadomo skąd nadleciał wietrzyk i zburzył upalną gęstość powietrza. Płowowłosa dziewczynka kroczyła z powagą na buzi i zdawało się, że przez cały czas przygląda się swoim białym, lakierowanym sandałom. Mama przeciwnie, lekkie spojrzenie przesuwała to tu, to tam, czasem patrzyła beztrosko na korony drzew, jak gdyby szukała ptaków. W pewnej chwili znalazła coś w myślach, spojrzała na córkę i dwoma palcami poprawiła jej loczek za uchem.

– Co z tobą, Klarciu? Odkąd wróciłam z sanatorium, jesteś jakaś dziwna. Martwisz się mną? Przecież jestem już prawie zdrowa – rzekła z uśmiechem i poruszyła jej drugi loczek, przy skroni.

Klara, z mocno bijącym sercem, zastanawiała się, czy powiedzieć, czy nie powiedzieć, i nadal spoglądała gdzieś w dół. Namówiła mamę na ten spacer właśnie po to, aby o wszystkim powiedzieć i wreszcie doznać ulgi. Lecz teraz obudziły się w niej wątpliwości i wzmógł się ów, najgorszy ze wszystkiego, bolesny wstyd, który tamuje oddech i rumieni policzki. Nie... Niczego nie powie. A tak po prawdzie, czy w ogóle wypada to mamie mówić? Wcześniej czy później sama się dowie.

Mama tymczasem dostrzegła u córki jakąś wewnętrzną walkę i łagodnie się odezwała:

– Coś mi się zdaje, że moja Klarcia ma przede mną pewną tajemnicę i jakoś nie znajduje w sobie śmiałości, żeby mi ją wyjawić, chociaż tego bardzo chce. Prawda? No, spójrz na mnie.

Klara nie podniosła zarumienionej buzi i wciąż milczała.

– Czyżby sprawa wyglądała aż tak poważnie? Nie zrobiłaś chyba nic takiego, czego musiałabyś się wstydzić? Zgadza się?

Dziewczynka cicho potwierdziła.

– A więc o co chodzi? Nie masz do mnie zaufania? Czy kiedykolwiek nie mieliśmy do siebie zaufania?

– Ale to jest takie... takie... Nie wiem, jak o tym mówić...

Mama uśmiechnęła się i znowu poprawiła Klarze jakiś płowy loczek.

– Mów śmiało. Może wspólnie znajdziemy jakąś radę.

– Ale nie powiedz tacie, że ja ci to mówiłam. Chcę, żebyś to przyrzekła.

– Dlaczego?

– Przyrzeknij.

– No dobrze. Przyrzekam.

Klara przełknęła ślinę, ponownie skierowała lśniące oczy ku ziemi i, z rumieńcami na policzkach, zaczęła półgłosem opowiadać:

– Przez te tygodnie, kiedy byłaś w sanatorium, prawie codziennie przyjeżdżała do nas taka pani Janka – taty przyjaciółka z pracy. Przywoziła jakieś papiery do jakiegoś wspólnego z tatą wypełniania i nieraz przygotowywała nam obiad i kolację. Była dla mnie bardzo miła i chciała, żebym jej mówiła po imieniu. Ale ja szybko przestałam ją lubić, a nawet, chociaż wiem, że to grzech, chciałam, żeby miała jakiś okropny wypadek i przynajmniej poprzecinała tą swoją lalkowatą twarz, kiedy będzie jechać tym swoim zgniłozielonym fiatem. Czasem zabierali mnie ze sobą do różnych kawiarni i do jej domu. Tato zachowywał się przy niej inaczej niż przy tobie. Był milszy, żywszy, rozmowniejszy. Niekiedy go nie poznawałam. Pewnego dnia niespodziewanie podarował mi bilet na film, który już dawno chciałam zobaczyć, i poszłam do kina. Ale okazało się, że film przełożono na następny dzień i wróciłam... – zamilkła na chwilę, by z jakimś smutnym spokojem odetchnąć głębiej. – Wróciłam, a drzwi były otwarte, więc od razu weszłam. A oni siedzieli blisko siebie, byli zgrzani, oddychali szybko i wyglądali na mocno wystraszonych moim przyjściem. Ona prędko zapinała bluzkę i próbowała się do mnie uśmiechać tymi swoimi wstrętnymi, grubymi ustami. I może myśleli, że niczego nie zrozumiałam. A mi wtedy zrobiło się strasznie żal taty. Wiesz, zrobiło mi się go tak żal, że nie miałam siły płakać. Odtąd już się przy mnie nie spotykali – umilkła, wpatrzona nadal w ziemię i pełna czegoś smutnie poważnego, co przy jej jeszcze dziecięcym wyglądzie, przy odstających uszach i piegowatej buzi, sprawiało dziwne wrażenie. Spodziewała się, że mama z początku nie będzie mogła uwierzyć, później obejmie ją, przytuli i razem zaczną się użalać nad nieszczęśliwie złym, lecz wciąż ukochanym ojcem. Mama jednak wysłuchała wszystkiego spokojnie i zastanawiała się nad czymś w milczeniu.

– Czemu nic nie mówisz? – zdumiona Klara spytała po chwili.

– Jakaś ty, Klarciu, jeszcze głupiutka... Myślałaś, że o niczym nie wiem?

Dziewczynka zatrzymała się, jeszcze bardziej zdumiona, i szeroko otwartymi oczami popatrzyła na mamę.

– Jak to? Wiedziałaś o tym? Już o tym wiedziałaś?

Miała tak szczery i bezradny wyraz osłupienia między odstającymi uszami, że mama, nie mogąc się powstrzymać od uśmiechu, przygarnęła ją do siebie.

– Oj, Klarciu, Klarciu...

– Jak to? Nie wierzę, że już wiedziałaś.

– Dziecko drogie, czy możesz rozumieć podobne sprawy? Oczywiście, że wiedziałam o wszystkim, i to od dawna.

Zaczęły iść powoli. Klara, przygarnięta do boku mamy, nadal nie umiała zapanować nad głębokim zdziwieniem.

– Jak to? Wiedziałaś i nic nie zrobiłaś, żeby temu przeszkodzić? – pytała. – I zachowywałaś się tak, jakby tego wcale nie było?

– A jak się miałam zachować? To dorosły człowiek. Robi to, co chce.

– Ale przecież... przecież... Nie mogłaś na to pozwolić...

– To chciałabyś, żebym go sobie przywiązała do szyi? – cierpliwie tłumaczyła miękkim głosem. – Nie jest naszym niewolnikiem. Poza tym, z takimi sprawami, kiedy już się zaczną, najlepiej się tylko pogodzić.

Klara postanowiła nie wspominać więcej o ojcu i znów spuściła głowę. Oprócz większego wstydu czuła teraz kompletny duchowy zamęt.

W pewnym momencie podszedł do nich elegancki, barczysty mężczyzna o brodatej twarzy. Mama przedstawiła go Klarze jako swojego wypróbowanego przyjaciela. Okazało się, że podobnie jak oni, korzystając z pięknej pogody, wybrał się na spacer. Zapytał mamę o samopoczucie po tak długim leczeniu. Dziwnie rozpromieniona, odpowiedziała, że czuje się już całkiem dobrze i chce jak najszybciej zapomnieć o męczącej sanatoryjnej bezczynności. I w ten sposób zawiązała się wartka, przeskakująca z tematu na temat, rozmowa.

Klara szła poboczem alei i milczała. Do jej świadomości docierały jedynie melodie dwóch splątanych ze sobą głosów – zrównoważonego głosu męskiego i żywego, kobiecego szczebiotu. Już wówczas kiełkował w niej wstręt do czarnobrodego mężczyzny, do jego mądrego, wysokiego czoła, do czarnych, przenikliwie patrzących oczu, do szerokiego nosa i do mięsistych warg.

– Nic ci nie jest, Klarciu? Wyglądasz jakoś niewyraźnie – niespodziewanie zagadnęła mama.

Zaskoczona dziewczynka nie umiała pozbierać myśli jak ktoś nagle obudzony.

– Pytam, czy nic ci nie jest, bo jesteś jakaś blada. Prawda, że trochę zbladła?

– Może panna ma po prostu ochotę na orzeźwiającego loda? – rzekł z uśmiechem mężczyzna.

– To dobry pomysł – zgodziła się mama. – Dzisiaj jest wyjątkowo ciepło. Chcesz loda, tak? Pamiętasz, zaraz koło tamtego wyjścia otworzyli kiosk z lodami. Ach, prawda... Nie wzięłam pieniędzy.

– Nie ma się czym przejmować – mężczyzna wyjął skórzany portfel, z którego wyciągnął złożony starannie banknot. – Masz, kup sobie coś jeszcze. Tam, zdaje się, widziałem kramiki ze słodyczami i owocami. I nie przynoś reszty – zwrócił się dobrodusznie do Klary.

Apatycznie podziękowała i wolno odeszła, skręcając w boczną alejkę. Gdy za krzewami ucichł męski, zrównoważony głos wymieszany z kobiecym szczebiotem, przystanęła i rozejrzała się. Upewniwszy się, że nikogo nie ma w zasięgu wzroku, weszła między drzewa i stanęła przy starej sośnie. Gniotąc banknot w dłoni, przyłożyła czoło do spękanego pnia i zaczęła cicho płakać. Z płaczu drżały jej drobne ramiona, plecy i kolana. Wydawało się, że drżenie to przenosi się na gruby pień, tak iż drży cała ta wielka sosna, od wierzchołka aż po korzenie.

Copyright © 2012– Ludwik Błyszczak