Opowiadania

Deszcz

Dariusz nie pamiętał rodziców. Od wczesnego dzieciństwa wychowywała go babcia, niska, pulchna, o okrągłej, sympatycznej twarzy, która, odkąd pamiętał, pokryta była całym mnóstwem drobniutkich zmarszczek, niby skórka świeżo wypieczonej, chrupiącej bułeczki.

Kiedy skończył osiemnaście lat, babcia niespodziewanie umarła. Czuł się już jednak wystarczająco dorosły, aby zacząć samodzielne życie. Najpierw musiał zdecydować, gdzie dalej będzie się uczyć. Jakoś nie przyszło mu to łatwo. Marzeniem babci było, żeby został lekarzem, więc w końcu wybrał medycynę.

Był już po pierwszym roku studiów. Tamtą ostatnią lipcową niedzielę zapamiętał tak wyraźnie jak żadną inną w życiu. Nie zapowiadała się pogodnie. Rankiem spadła ulewa, która z wolna przeistoczyła się w upartą mżawkę. Lecz gdy minęło południe, padać przestało, a słoneczne promienie lały się złociście na mokre ulice. Po obiedzie postanowił odwiedzić Wrotycza, jednego ze swoich najlepszych przyjaciół, a zwłaszcza chciał się zobaczyć z jego siostrą, Martą, śliczną, jasnowłosą i szarooką siedemnastolatką. Przedwczoraj, zapewne wspaniale opalona, wróciła znad Morza Czarnego. Pomyślał z nieco przekornym, wewnętrznym uśmiechem, że warto by było się w niej zakochać. Już na to najwyższy czas. Włożył śnieżnobiałą, doskonale na nim leżącą koszulę, jasnobeżowe, nienagannie wyprasowane spodnie, beżowe wąskie buty z cielęcej skóry – prezent od wujka ze Szwecji – i wyglądał naprawdę elegancko.

Między północnym krańcem miasta a domem Wrotyczów, stojącym samotnie na skraju pól, znajdował się dość rozległy plac, na którym co środę był targ. Czasem organizowano tam rozmaite festyny, turnieje, wyścigi rowerowe dla dzieci, a niekiedy rozkładano wielki cyrkowy namiot albo budowano kolorowy i hałaśliwy lunapark. Teraz było tu zupełnie pusto i cicho. Dariusz energicznie kroczył środkiem placu, swoim zwyczajem tak zamyślony, iż zdawało się, że tylko dzięki jakiejś podświadomej orientacji, niczego nie widząc i nie słysząc, szedł do celu. W pewnym momencie zwolnił kroku, a po chwili się zatrzymał. Rozejrzał się ze zdumieniem, nie umiejąc zrozumieć, dlaczego stanął. Czyżby ktoś go wołał? Przecież nikogo nie było. Wszędzie wokół, na żółtawobrunatnej, udeptanej ziemi, tylko kałuże srebrzyły się i marszczyły od łagodnych podmuchów wilgotnego wiatru, niby porozrzucane, postrzępione kawałki jedwabiu. Jedynie bardzo daleko, już wśród zabudowań, jakaś mlecznobiała postać pchała coś, co najprawdopodobniej było dziecięcym wózkiem. I wtedy, jak gdyby miało to jakiś sens, spojrzał w górę. Dokładnie nad sobą, pośrodku delikatnie zamglonego nieba, zobaczył średniej wielkości chmurę, której zachodnia krawędź zakrywała słońce. Słoneczne promienie ciemnymi i jasnymi pasami przeszywały skłębione, pulchne wnętrze chmury, rozświetlając ją białym i żółtym ogniem. Odniósł wrażenie, że cała ta wypełniona ciszą przestrzeń razem z wiszącą w zenicie, samotną chmurą kryje w sobie coś osobliwego, tajemniczego, napawającego jakimś nieokreślonym lękiem i czymś uroczystym, a jednocześnie coś przeznaczonego właśnie dla niego. Przeszedł go dreszcz. Nigdy dotąd nie doświadczył czegoś podobnego. Ale po co ma tu dłużej stać? Zrobił zaledwie kilka kroków, kiedy spadły mu na głowę pierwsze grube krople, a równocześnie słońce w całym swoim blasku wysunęło się zza chmury. Znowu stanął i rozejrzał się. Teraz nad rozsłonecznionym placem migotał deszcz, jak tysiące szklanych paciorków. I znów opanowało go to przedziwne uczucie, jeszcze bardziej podniosłe i przenikające do głębi duszy. „Deszcz w słońcu... I wygląda na to, że pada tylko na mnie, a raczej tylko dla mnie... Dla mnie? Co to znaczy?” – pomyślał i nagle poczuł się jak zagubiony w podziemiach człowiek, który niespodziewanie i natychmiast wydostaje się na oślepiające światło dnia. Uniósł dłonie do twarzy, osunął się na kolana i, drżąc z płaczu, upadł piersią w kałużę.

Upłynęło parę minut.

Pchając wózek, szła przez plac kobieta w mlecznobiałej sukience, ta sama, którą widział w oddali. Ujrzawszy go leżącego w kałuży, podeszła ku niemu i, pokonując lęk wymieszany ze zdumieniem, zapytała, czy nic mu nie jest. Poruszył się i wolno wstał. Zaniemówiła, widząc jego sympatyczną, promieniującą szczęściem twarz, na której lśniły łzy i ciemniały drobinki błota. W milczeniu, z promiennym uśmiechem, popatrzył na jej młodą, smukłą postać i na dziecko, które spod budki wózka śmiało się do niego, przymrużając pastelowobłękitne oczka. Zawładnęła nim taka tkliwość, że, zapomniawszy o tym, iż jest całkiem mokry i pomazany błotem, objął kobietę i przycisnął do siebie. Chciał też objąć dziecko, ale w porę się opamiętał. Biegnąc w kierunku miasta, do domu, obrócił się jeszcze i zawołał: „Przepraszam! Przepraszam, że panią pobrudziłem! Przepraszam!” Długo patrzyła za nim, nie mogąc ochłonąć z oszałamiającego zdumienia.

Po kilku latach odprawił swoją pierwszą Mszę świętą i niebawem stał się jednym z tych kapłanów, którzy potrafią otwierać każde serce, nawet to najbardziej kamienne albo wyschnięte na popiół.

Copyright © 2012– Ludwik Błyszczak