Opowiadania

Brygida

Była drobną czternastolatką, która pisała wiersze. Co pewien czas odkrywała w sobie garstkę słów, które, niby młode ptaki nie mieszczące się już w gnieździe, pragnęły wolności. Siadała więc, brała coś do pisania i z radosną lekkością kładła te słowa na papier. Chciała mieć chociaż jedną własną tajemnicę, dlatego nikomu o tym nie mówiła. Każdy wiersz pisała na oddzielnej kartce, którą starannie składała i chowała do lipowej szkatułki zamykanej miedzianym kluczykiem. A kluczyk wieszała sobie na szyi. Pisywała od dawna, zatem lipowa szkatułka stała się schronieniem dla całego poetyckiego, dziewczęcego świata. W świecie tym znalazła się i czarno-biała kotka razem ze swoimi kociakami, jak ona czarno-białymi prócz jednego zupełnie rudego, i opowieść o pierwszej, skrywanej miłości, przesadnie poważnej i uroczo niepoważnej, i drewniany, nie zamieszkany domek, w którego tajemniczych okienkach – odkąd pamiętała – sterczały wyschłe kikuty kwiatów, i jeszcze wiele innych fascynujących spraw i zjawisk.

Nie lubiła swojego wyglądu. Prócz tego, że była drobna, sprawiała wrażenie jakiejś kanciastej, nieharmonijnie zbudowanej. Twarz miała niepozorną, taką dziwnie chłopięcą, oczy szarozielone i nieśmiałe, a włosy uparcie nie poddające się czesaniu, to bezładnie rozsypane, to nastroszone. W dodatku wszystkie rzeczy jakoś nie wyglądały na niej dobrze, choćby najlepiej uszyta i najmodniejsza sukienka.

Pewnego wieczoru, gdy była już w łóżku i czytała Parandowskiego, do jej pokoju wszedł ojciec, aby na dobranoc pocałować ją w czoło. Gęstą, szpakowatą brodę, pachnącą piwem i tytoniem, przycisnął do jej twarzy i zapytał:

– I jak, córeczko? Wszystko gra?

– Tak, gra – odparła cicho.

– I wybaczysz mi, że znowu mnie nie widziałaś cały dzień i że sobie trochę podpiłem?

– Tak.

– Naprawdę?

– Naprawdę. Zawsze się staram cię zrozumieć.

– Dobrze, że przynajmniej ty, bo mamie jakoś to nie wychodzi. Śpij słodko.

– Chcę ci jeszcze coś powiedzieć... – rzekła z dziwną powagą. – Już dawno chciałam, ale nie było okazji.

– Mów wszystko, co chcesz – usiadł na brzegu łóżka.

– Mam czternaście lat, a wyglądam na jedenaście. Koleżanki z klasy są już pięknie rozwinięte, mają chłopaków, a ze mnie wciąż takie niewyrośnięte straszydło. Czemu akurat ja jedna jestem wśród nich niewyrośnięta i brzydka? Przecież według naszej lekarki nic mi nie dolega, a mama jest całkiem ładna. Jeśli jestem jakimś brzydkim kaczątkiem, to trwa to stanowczo za długo. Zaczynam mieć już tego dość – powiedziała z oczami pełnymi powagi i smutnego, migotliwego blasku.

– Ojojoj! – westchnął dobrodusznie i wziął w swoje gorące dłonie rękę Brygidy. – Moja ty urocza brzydulo! Wprawdzie trudno się upierać, że jesteś wyrośniętą pięknością, ale też nie można powiedzieć, żebyś była brzydka. Musisz się jeszcze postarać o cierpliwość. Na pewno cię nie zawiedzie. Możesz mi śmiało uwierzyć – tajemniczo przymrużył lewe oko i potrząsnął jej ręką.

– Jak to? – zapytała z niezmienną powagą w okrągłych oczach, a jednocześnie z mimowolnym uśmiechem.

– Zostałaś ulepiona ze szlachetniejszej gliny. Nie jesteś daleka od prawdy, wspominając o łabędziątku z baśni. Nie mówię ci tego, żebyś popadła w pychę. To po prostu rzecz, którą dostałaś za darmo. Nic więcej.

– Nie rozumiem...

– Wdałaś się w swoją prababkę, a moją babkę, Janinę Łanowską. To ona przed wojną gospodarzyła w swoim dużym majątku na Polesiu. Pamiętam ją dobrze, chociaż byłem wtedy zupełnym szkrabem. Chodziła zawsze w najzwyklejszych materiałach i nie nosiła żadnej biżuterii, a pochodziła ze starego szlacheckiego rodu. Nie mogę sobie przypomnieć, żeby kiedykolwiek była wyniosła. Mimo to i mimo podeszłego wieku miała tyle szlachetnego uroku i tyle naturalnej godności, że wszyscy okoliczni chłopi witali ją z niezmiennie szczerym szacunkiem, prawie jak jakąś królową. Ojciec opowiadał mi, jak to za czasów jej młodości całe Polesie nie znało piękniejszej od niej kobiety. To ona, jestem o tym przekonany, wywarła największy wpływ na twoją urodę, Brydziu, chociaż umarła dwadzieścia pięć lat przed twoimi urodzinami.

– Mam w to uwierzyć? – spytała z łagodnym wyrzutem. – Przecież widziałam babcię Łanowską na fotografiach. Czy chociażby w odrobinie, chociażby w jakimś odblasku ją przypominam?

– Brydziu, Brydziu... – szorstką opuszką grubego palca zgarnął jej włosy z czoła. – Człowieka, a zwłaszcza kobietę, można porównać do szczególnej budowli. Wytworny dworek trzeba budować o wiele dłużej niż sosnową chatę krytą strzechą. Co dopiero mówić o postawieniu stylowego pałacu z jego harmonijną architekturą, filigranowymi schodami i smukłymi wieżami? O ile więcej czasu należy poświęcić na zbudowanie czegoś takiego? Szlachetność wymaga spokojnej dokładności, dokładności zaś potrzebny jest czas. Dlatego powinnaś się uzbroić w cierpliwość. A teraz... – szepnął i znowu pocałował ją w czoło tak, że znowu odetchnęła słodkawo cierpkim zapachem piwa. – Odłóż już książkę i zaśnij.

Opuszczając pokój, przystanął, obrócił się do niej i dodał:

– Tylko nie myśl, że mówiłem jakieś bujdy. Nie umiem cię okłamywać.

I uwierzyła tym słowom. A wiara, jeżeli wystarczająco okrzepnie, potrafi się przeistoczyć w rzeczywistość.

Po kilku latach nikt w Brygidzie nie poznawał dawnej niepozornej dziewczynki o stale rozsypanych włosach. Wyrosła na tak piękną kobietę, jak gdyby szlachetna uroda jej prababki naprawdę pokonała tajemny most rozpięty nad przepaścią śmierci, aby na nowo zakwitnąć.

A co z poetyckim, dziewczęcym światem? No cóż... Został w lipowej szkatułce, która z czasem spoczęła w najbardziej zakurzonym kącie strychu, wśród innych porzuconych pamiątek z dzieciństwa. I Brygida nigdy już nie napisała ani jednego wiersza.

Copyright © 2012– Ludwik Błyszczak